[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Głupia histeria - rozwścieczyłam się. - Spójrz na tego Dżie-mała! Nie ma ani
rąk, ani nóg!
- Odcięli mi nogę powyżej kolana, a jeszcze wybieram się na front! - wmieszał
się Sasza.
- Rzeczywiście, w porównaniu z innymi mogę się czuć szczęśliwy - krzywo
uśmiechnął się Chaczyk.
- Rzadko teraz spotkasz całego mężczyznę - zapewniłam go. -Już wszyscy
przyzwyczaili się do kadłubków.
- Opowiedz mi coś o naszej ulicy - poprosił.
- Zita nie wyszła za mąż - powiedziałam. - Zresztą za kogo ma iść, skoro
77
wszystkich młodych mężczyzn zabrali na wojnę?
Chaczyk się odwrócił.
- Wyjadę stąd, jak tylko będę mógł!
- Zwariowałeś chyba?! Tu cię wszyscy kochają! Arsza tylko czeka, żeby ci oddać
mieszkanie i umrzeć!
- Nie wiem, co mam robić - powiedział cicho.
- Zabij się! - krzyknęłam. - Tylko idiota może przypuszczać, że z powodu głupiej
stopy ktoś nim wzgardzi, jeżeli choć trochę kocha!
- Muszę zdobyć protezę - wybąkał.
Ranni, którzy stracili nogi i ręce, marzyli o protezach. Brakowało ich, jak
zresztą wszystkiego, i Chaczyk mógł długo czekać.
Wracałam do domu zamyślona. Nie wiedziałam, jak pomóc Chaczykowi. Nagle
zobaczyłam tramwaj, jadący w stronę radiostacji. To był znak z nieba! Wskoczyłam
w biegu i pojechałam do ojca. W końcu był przyjacielem Chaczyka! Zastałam go
pogrążonego w lekturze podręcznika, poświęconego hodowli krów. Z zapałem
pochłaniał różne broszury popularnonaukowe, ale rolnictwem się dotąd nie
interesował. Z błyskiem w oku zaczął mi wyjaśniać, jakie korzyści mogłaby
czerpać nasza rodzina z faktu posiadania krowy. Materiał na obory obiecano
pracownikom radiostacji za darmo! Już wyznaczył role dla mnie i brata. Brat miał
krowę myć i wynosić nawóz do ogródka.
- Wyobrażasz sobie, jaka ogromna kukurydza rosłaby na naszym nawozie? - mówił
ojciec i oczy mu błyszczały. - Kukurydza gigant!
Ja miałabym wstawać o świcie i doić krowę.
- Ostatecznie nic wielkiego - zgodziłam się. - Byle dójka to potrafi.
- No właśnie! - ucieszył się ojciec. - Czy to nie jest znakomity pomysł?
- Ile kosztuje krowa? - zapytałam.
Nagle ojciec posmutniał. Okazało się, niestety, że jest dużo droższa od rowerka.
Dojenie krowy musiało pozostać jeszcze jednym naszym nie spełnionym marzeniem.
Opowiedziałam więc ojcu o spotkaniu z Chaczykiem. Bardzo się ucieszył, że
Chaczyk żyje.
- Stopa to tylko stopa! Gdyby Achilles ją sobie odciął, nie spotkałyby go
przykrości z piętą! Pomyślę!
W parę dni pózniej Arsza dostała list od Chaczyka wysłany z Frankfurtu. Ojciec
odwiedził przyjaciela w szpitalu. Zaraz potem wstąpił do domu i powiedział:
- Kiedy spotkasz Zitę, powiedz jej, że Chaczykowi urwało nogę.
Wzruszyłam ramionami.
- Cała ulica już o tym mówi, bo Arsza głośno płacze.
- Nie o to chodzi - odparł ojciec. - Niech ona nie udaje, że o niczym nie wie!
78
Ciekaw jestem, jak się zachowa. Mariko -zwrócił się do matki - czy mamy jeszcze
jakieś znajomości w służbie zdrowia?
Mama spojrzała na ojca z drwiącym uśmiechem.
-My?!
Ojciec chwycił spuchniętą rękę mamy i ucałował.
- Chodzi o to, by szybko załatwić Chaczykowi protezę... i to przyzwoitą, a nie
jakieś drewniane kopyto. Podobno trzeba czekać dwa lata...
- Spróbuję - obiecała matka. - Straciłam wiele dawnych kontaktów.
Po upadku ze schodów w Komitecie Ochrony Zdrowia, co wywołało wstrząs mózgu,
mama nie powróciła tam do pracy i nie wiedziała, kto z jej dawnych kolegów
jeszcze pozostał. W ciągu wielu następnych dni rzadko ją widywałam. Biegała po
znajomych i krewnych, żeby ustalić, na kogo ma nacisnąć. Ja zaś wypatrywałam
Zity. Wreszcie ją spotkałam. Udawałam głupią.
- Pamiętasz Chaczyka, naszego sąsiada?
Zaczerwieniła się. Może nie jest jej tak bardzo obojętny - pomyślałam,
- Urwało mu stopę i nie chce wracać do Tbilisi. Chyba się wstydzi swojego
kalectwa...
- Słyszałam - przyznała Zita. - Biedny Chaczyk!
Nagle wybuchnęła płaczem. Nie lubiłam mazgajów. Irytowała mnie egzaltacja.
Uciekłam, jak mogłam najszybciej.
Tego samego popołudnia Zita zapukała do naszych drzwi. Od pewnego czasu zaczęła
wchodzić na balkon, a nawet do pokoju.
- Mariko! - zawołała. - Czy pani ma zamiar napisać list do Chaczyka?
- Dlaczego? - zdziwiła się mama. - On przecież ze mną nie koresponduje.
- No tak, tak... w ogóle nie... - przytaknęła Zita. - Ale teraz, gdy jako
bohaterski żołnierz... bez nogi...
Potrzebny jej był bohater! Mama przyjrzała się Zicie uważniej.
- Chcesz przesłać mu pozdrowienia? Ucieszyła się.
- Tak! I ofiarować mu swoją przyjazń!...
- Przyjazń to wielka rzecz... - zauważyła mama. - Mógłby to zrozumieć opacznie...
Nie należy stwarzać biedakowi złudnej nadziei...
- Mariko! Niech mnie pani zrozumie! - W dużych, błyszczących oczach Zity znowu
pojawiły się łzy. - Ja naprawdę nie mogę wyjść za mąż! To byłoby nieuczciwe!
Nie wolno mi rodzić dzieci!...
Niech on znajdzie sobie jakąś zdrową dziewczynę! Coraz mniej jest mężczyzn. Na
pewno niejedna go zechce!
- Może on nie marzy o dzieciach? Może marzy tylko o tobie? - Twarz Zity się
rozjaśniła. - A jeżeli nawet zechce dziecka, tyle jest sierot dokoła.
79
- Nie wolno mi adoptować dziecka - odparła Zita ze smutkiem. - Niedługo umrę...
Pani jest dyskretna, Mariko... Błagam, niech to zostanie między nami! Nawet moja
matka o tym nie wie! Ona już się zamartwia z powodu Aszura... Usunęliby mnie pod
byle pretekstem z pracy! Rebeka nie ukończyłaby szkoły... Chyba umarłybyśmy z
głodu!
- Twoje piękne rumieńce! - zawołała matka. - Jak ja mogłam się nie domyślać...
- Niech się pani nie boi! Ja już nie prątkuję! Dlatego nie muszę odwracać twarzy
i mogę wchodzić do cudzych mieszkań... Założyli mi odmę! To tak, jakbym miała
jedno płuco, a i ono jest zagrożone... bo w naszej sytuacji nie ma żadnych
szans...
- Twój organizm mógł się uodpornić - pocieszyła ją mama. -Z jednym płucem można
dożyć stu lat! Znam się na tym. Marzyłam kiedyś, że zostanę lekarzem... Masz
rację, dzieci ci adoptować nie wolno. Dlaczego sama nie napiszesz do Chaczyka?
- Ja?! - zawołała Zita. - Za nic! Jeszcze by pomyślał, że mu się narzucam!
- Napisz więc, że ofiarujesz mu swą dozgonną przyjazń -uśmiechnęła się mama -
bo... za mąż ci iść nie wolno... Wytłumacz mu, dlaczego. Taki serdeczny list
mógłby go bardzo podnieść na duchu.
Nagle przyszło mi do głowy, że jeżeli napisze na adres szpitala we Frankfurcie,
jej list nigdy nie dotrze do Chaczyka. Musiałam coś szybko wymyślić.
- Właśnie! - zawołałam. - Jutro wyjeżdża z naszego szpitala konwojent do
Frankfurtu po rannych! Mógłby zabrać twój list! Wtedy dotrze bardzo szybko!
Tego samego dnia Zita zdobyła kartkę czystego, białego papieru i skleiła z niej
prawdziwą kopertę! Spieszyło mi się, by zobaczyć wyraz twarzy Chaczyka, kiedy mu
dostarczę list-niespo-dziankę, ale przez cały czas myślałam o innym liście. Czy
beznogi i bezręki Dżiemał Kawtaradze spodziewał się odpowiedzi od swej żony spod
Moskwy? Bo przecież nie podyktował mi adresu
szpitala... Nie miałam odwagi go zapytać, czy zapomniał, czy pominął adres [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
- Głupia histeria - rozwścieczyłam się. - Spójrz na tego Dżie-mała! Nie ma ani
rąk, ani nóg!
- Odcięli mi nogę powyżej kolana, a jeszcze wybieram się na front! - wmieszał
się Sasza.
- Rzeczywiście, w porównaniu z innymi mogę się czuć szczęśliwy - krzywo
uśmiechnął się Chaczyk.
- Rzadko teraz spotkasz całego mężczyznę - zapewniłam go. -Już wszyscy
przyzwyczaili się do kadłubków.
- Opowiedz mi coś o naszej ulicy - poprosił.
- Zita nie wyszła za mąż - powiedziałam. - Zresztą za kogo ma iść, skoro
77
wszystkich młodych mężczyzn zabrali na wojnę?
Chaczyk się odwrócił.
- Wyjadę stąd, jak tylko będę mógł!
- Zwariowałeś chyba?! Tu cię wszyscy kochają! Arsza tylko czeka, żeby ci oddać
mieszkanie i umrzeć!
- Nie wiem, co mam robić - powiedział cicho.
- Zabij się! - krzyknęłam. - Tylko idiota może przypuszczać, że z powodu głupiej
stopy ktoś nim wzgardzi, jeżeli choć trochę kocha!
- Muszę zdobyć protezę - wybąkał.
Ranni, którzy stracili nogi i ręce, marzyli o protezach. Brakowało ich, jak
zresztą wszystkiego, i Chaczyk mógł długo czekać.
Wracałam do domu zamyślona. Nie wiedziałam, jak pomóc Chaczykowi. Nagle
zobaczyłam tramwaj, jadący w stronę radiostacji. To był znak z nieba! Wskoczyłam
w biegu i pojechałam do ojca. W końcu był przyjacielem Chaczyka! Zastałam go
pogrążonego w lekturze podręcznika, poświęconego hodowli krów. Z zapałem
pochłaniał różne broszury popularnonaukowe, ale rolnictwem się dotąd nie
interesował. Z błyskiem w oku zaczął mi wyjaśniać, jakie korzyści mogłaby
czerpać nasza rodzina z faktu posiadania krowy. Materiał na obory obiecano
pracownikom radiostacji za darmo! Już wyznaczył role dla mnie i brata. Brat miał
krowę myć i wynosić nawóz do ogródka.
- Wyobrażasz sobie, jaka ogromna kukurydza rosłaby na naszym nawozie? - mówił
ojciec i oczy mu błyszczały. - Kukurydza gigant!
Ja miałabym wstawać o świcie i doić krowę.
- Ostatecznie nic wielkiego - zgodziłam się. - Byle dójka to potrafi.
- No właśnie! - ucieszył się ojciec. - Czy to nie jest znakomity pomysł?
- Ile kosztuje krowa? - zapytałam.
Nagle ojciec posmutniał. Okazało się, niestety, że jest dużo droższa od rowerka.
Dojenie krowy musiało pozostać jeszcze jednym naszym nie spełnionym marzeniem.
Opowiedziałam więc ojcu o spotkaniu z Chaczykiem. Bardzo się ucieszył, że
Chaczyk żyje.
- Stopa to tylko stopa! Gdyby Achilles ją sobie odciął, nie spotkałyby go
przykrości z piętą! Pomyślę!
W parę dni pózniej Arsza dostała list od Chaczyka wysłany z Frankfurtu. Ojciec
odwiedził przyjaciela w szpitalu. Zaraz potem wstąpił do domu i powiedział:
- Kiedy spotkasz Zitę, powiedz jej, że Chaczykowi urwało nogę.
Wzruszyłam ramionami.
- Cała ulica już o tym mówi, bo Arsza głośno płacze.
- Nie o to chodzi - odparł ojciec. - Niech ona nie udaje, że o niczym nie wie!
78
Ciekaw jestem, jak się zachowa. Mariko -zwrócił się do matki - czy mamy jeszcze
jakieś znajomości w służbie zdrowia?
Mama spojrzała na ojca z drwiącym uśmiechem.
-My?!
Ojciec chwycił spuchniętą rękę mamy i ucałował.
- Chodzi o to, by szybko załatwić Chaczykowi protezę... i to przyzwoitą, a nie
jakieś drewniane kopyto. Podobno trzeba czekać dwa lata...
- Spróbuję - obiecała matka. - Straciłam wiele dawnych kontaktów.
Po upadku ze schodów w Komitecie Ochrony Zdrowia, co wywołało wstrząs mózgu,
mama nie powróciła tam do pracy i nie wiedziała, kto z jej dawnych kolegów
jeszcze pozostał. W ciągu wielu następnych dni rzadko ją widywałam. Biegała po
znajomych i krewnych, żeby ustalić, na kogo ma nacisnąć. Ja zaś wypatrywałam
Zity. Wreszcie ją spotkałam. Udawałam głupią.
- Pamiętasz Chaczyka, naszego sąsiada?
Zaczerwieniła się. Może nie jest jej tak bardzo obojętny - pomyślałam,
- Urwało mu stopę i nie chce wracać do Tbilisi. Chyba się wstydzi swojego
kalectwa...
- Słyszałam - przyznała Zita. - Biedny Chaczyk!
Nagle wybuchnęła płaczem. Nie lubiłam mazgajów. Irytowała mnie egzaltacja.
Uciekłam, jak mogłam najszybciej.
Tego samego popołudnia Zita zapukała do naszych drzwi. Od pewnego czasu zaczęła
wchodzić na balkon, a nawet do pokoju.
- Mariko! - zawołała. - Czy pani ma zamiar napisać list do Chaczyka?
- Dlaczego? - zdziwiła się mama. - On przecież ze mną nie koresponduje.
- No tak, tak... w ogóle nie... - przytaknęła Zita. - Ale teraz, gdy jako
bohaterski żołnierz... bez nogi...
Potrzebny jej był bohater! Mama przyjrzała się Zicie uważniej.
- Chcesz przesłać mu pozdrowienia? Ucieszyła się.
- Tak! I ofiarować mu swoją przyjazń!...
- Przyjazń to wielka rzecz... - zauważyła mama. - Mógłby to zrozumieć opacznie...
Nie należy stwarzać biedakowi złudnej nadziei...
- Mariko! Niech mnie pani zrozumie! - W dużych, błyszczących oczach Zity znowu
pojawiły się łzy. - Ja naprawdę nie mogę wyjść za mąż! To byłoby nieuczciwe!
Nie wolno mi rodzić dzieci!...
Niech on znajdzie sobie jakąś zdrową dziewczynę! Coraz mniej jest mężczyzn. Na
pewno niejedna go zechce!
- Może on nie marzy o dzieciach? Może marzy tylko o tobie? - Twarz Zity się
rozjaśniła. - A jeżeli nawet zechce dziecka, tyle jest sierot dokoła.
79
- Nie wolno mi adoptować dziecka - odparła Zita ze smutkiem. - Niedługo umrę...
Pani jest dyskretna, Mariko... Błagam, niech to zostanie między nami! Nawet moja
matka o tym nie wie! Ona już się zamartwia z powodu Aszura... Usunęliby mnie pod
byle pretekstem z pracy! Rebeka nie ukończyłaby szkoły... Chyba umarłybyśmy z
głodu!
- Twoje piękne rumieńce! - zawołała matka. - Jak ja mogłam się nie domyślać...
- Niech się pani nie boi! Ja już nie prątkuję! Dlatego nie muszę odwracać twarzy
i mogę wchodzić do cudzych mieszkań... Założyli mi odmę! To tak, jakbym miała
jedno płuco, a i ono jest zagrożone... bo w naszej sytuacji nie ma żadnych
szans...
- Twój organizm mógł się uodpornić - pocieszyła ją mama. -Z jednym płucem można
dożyć stu lat! Znam się na tym. Marzyłam kiedyś, że zostanę lekarzem... Masz
rację, dzieci ci adoptować nie wolno. Dlaczego sama nie napiszesz do Chaczyka?
- Ja?! - zawołała Zita. - Za nic! Jeszcze by pomyślał, że mu się narzucam!
- Napisz więc, że ofiarujesz mu swą dozgonną przyjazń -uśmiechnęła się mama -
bo... za mąż ci iść nie wolno... Wytłumacz mu, dlaczego. Taki serdeczny list
mógłby go bardzo podnieść na duchu.
Nagle przyszło mi do głowy, że jeżeli napisze na adres szpitala we Frankfurcie,
jej list nigdy nie dotrze do Chaczyka. Musiałam coś szybko wymyślić.
- Właśnie! - zawołałam. - Jutro wyjeżdża z naszego szpitala konwojent do
Frankfurtu po rannych! Mógłby zabrać twój list! Wtedy dotrze bardzo szybko!
Tego samego dnia Zita zdobyła kartkę czystego, białego papieru i skleiła z niej
prawdziwą kopertę! Spieszyło mi się, by zobaczyć wyraz twarzy Chaczyka, kiedy mu
dostarczę list-niespo-dziankę, ale przez cały czas myślałam o innym liście. Czy
beznogi i bezręki Dżiemał Kawtaradze spodziewał się odpowiedzi od swej żony spod
Moskwy? Bo przecież nie podyktował mi adresu
szpitala... Nie miałam odwagi go zapytać, czy zapomniał, czy pominął adres [ Pobierz całość w formacie PDF ]