[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zarastania?
- Kilkanaście dni - powiedziała. - Ale to dedukuję z zatarcia śladów przez deszcze...
Wyszliśmy na niewielkie plateau, oczyszczone z krzewów. Tu tajemnicze urządzenie
musiało stać jakiś czas, bo ślady opon głęboko wryły się w glebę. Wokoło widać było
talerzowate plamy.
- Maszyna ma boczne stabilizatory hydrauliczne - zauwa\ył Michaił. - Jak dzwig albo
wiertnica - wskazał niewielki kopczyk odłamków skalnych, otaczający wywiercony w
skale otwór.
Przypomniałem sobie ślady wierceń ekipy Sobieradzkiego na górze Sobiesz.
Michaił uniósł kawałek kamienia i oglądał go w skupieniu. Nieoczekiwanie odrzucił ze
wstrętem i otarł dłoń o spodnie.
- Co to?
- Nie wiem, ale z pewnością radioaktywne. Mam w zegarku wbudowany sygnalizator.
- Bazalt te\ jest lekko radioaktywny - mruknąłem.
Rozgarnąłem kamienie butem i podniosłem smoliście czarny odłamek. Podrzuciłem go
w dłoni. Był bardzo cię\ki. Niemal jak lity ołów.
- Chyba wiem ju\, czego tu szukają oznajmiłem.
- Co to jest? - zapytała Juanita. - Chyba nie...
- Uran - dokończył za nią Michaił. - Te góry są pochodzenia wulkanicznego. To prawie
czysty bazalt, skały magmowe zawierają pierwiastki cię\kie... Złoto, ołów, uran, platynę
- Iryd, stront, pallad - kontynuowałem
Ruszyliśmy dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowały się ślady kolejnego odwiertu,
a kawałek dalej jeszcze jednego.
- Niezle pobuszowali - stwierdził Michaił. - Chyba chcieli wstępnie oszacować
zasobność zło\a...
- Ale nie byli fachowcami - odparłem - Uran nie występuje w postaci \ył czy złó\,
najczęściej to konekcje blendy uranowej w postaci kulistych wtrąceń w inne skały... Tak
wiercąc, mogli trafić na niektóre, ale dla oszacowania zasobność i zło\a powinni
sprowadzić specjalistyczną aparaturę i zmierzyć tło promieniowania...
- Mo\e mieli aparaturę - powiedział Michaił. - A wiercenia zrobili tylko po to, aby
pozyskać próbki i zweryfikować odczyty?
- To mo\liwe - zasępiłem się.
Stanęliśmy na kolejnym oczyszczonym skrawku. Z ziemi sterczał kawał ułamanego
wiertła koronowego. Juanita fotografowała jak nakręcona. To ten kawał stali, błyszcząc
w słońcu, naprowadził nas na to miejsce. Obok, w jaskini, pod brezentem stała wiertnica.
Wokoło w metalowych skrzyniach, zamkniętych na solidne kłódki, znajdowały się
zapewne inne urządzenia górnicze. Dziennikarka zainstalowała do aparatu silny flesz i
fotografowała z pasją.
- To jest materiał! - ucieszyła się. - Powinien zadowolić naczelnego.
- Czy to nie jest jeden z tych tematów, o których niebezpiecznie pisać? - zapytałem z
troską.
Wzruszyła ramionami.
- Mo\e i niebezpiecznie, ale przecie\ trzeba.
49
Nie oponowałem. Ona wiedziała lepiej, na czym polega jej praca. Wyszliśmy z
Michaiłem przed jaskinię.
- Musimy wracać - powiedział. - Robi się pózno i chyba znowu zanosi się na deszcz.
No i powędrowaliśmy przez las do helikoptera.
- Garimperos to prawdziwa plaga - powiedziała Juanita.
- Słusznie - mruknąłem. - Lepiej, \eby z bogactw tej ziemi korzystali jej gospodarze.
- I korzystają - uśmiechnęła się. - Indianie eksploatują lasy, płuczą złoto, plemiona
handlują topazami, ścinają cenne gatunki drewna. Zbiór kauczuku stanowi obecnie
margines ich działalności, ale ciągle mo\na go sprzedać za niezłe pieniądze. Powoli
nawet dzikie plemiona podejmują próby kontaktów z cywilizacją... Gospodarka na razie
jest nieco rabunkowa, ale ju\ powa\nie ogranicza się wyrąb puszczy. W 1988 roku
wycięto pod plantacje 240 tysięcy hektarów, a przed rokiem ju\ tylko 40 tysięcy. Poza
tym tereny wyjałowione znowu się zalesia. Zalesianie w tej chwili mniej więcej
równowa\y wycinkę.
- To delikatny ekosystem - mruknąłem.
- Owszem, ale na przykład w stanie Minas Gerais, gdzie od XVII wieku wydobywano
złoto, znowu rosną lasy. Przyroda bezlitośnie odebrała swoje tereny, gdy tylko człowiek
przestał ją powstrzymywać. Poza tym, niestety, ka\dy kraj musi się rozwijać. Na etapie
rozwoju niszczy swoje środowisko, gdy osiąga stabilizację, powoli je regeneruje.
- To prawda - powiedział Michaił. - W tej chwili w USA powierzchnia lasów jest
większa ni\ w 1900 roku... Tylko w Rosji jest z tym problem... Ludzie potrafią się
rozczulać nad amazońską d\unglą, a nie przejmują się, \e rocznie tnie się setki
kilometrów kwadratowych tajgi... I tam nie zalesia się poręb. Ale Brazylia jest bardzo
słaba gospodarczo... No, mo\e przesadziłem - spostrzegł, \e jego słowa sprawiły
Juanicie przykrość.
- To dobry kraj, tylko nie ma szczęścia - powiedziała. - Niewłaściwi ludzie u władzy,
ale potencjał gospodarczy mamy wspaniały.
Wsiedliśmy do helikoptera i wystartowaliśmy. Znowu zaczęło padać, ale tym razem
nie lądowaliśmy, by przeczekać burzę. Wreszcie osadziliśmy helikopter na lotnisku.
Wtoczyliśmy go do sporego hangaru z falistej blachy Nasi ochroniarze sklecili go pod
naszą nieobecność, a teraz siedzieli w środku i coś sobie pichcili. Antonio pomógł nam
wciągnąć maszynę do środka, zmieściła się prawie na styk.
- Ile razy ich widzę, coś jedzą - powiedziałem.
- A co innego mają do roboty - odparł Michaił. - Siedzą tu bezczynnie 24 godziny na
dobę...
Wy\szy z Rosjan oglądał jakiś program w małym telewizorku. Na dachu hangaru le\ał
panel baterii słonecznych
- No proszę - mruknąłem. - Cywilizują się...
- Tak się zaczyna - powiedziała Juanita. - Tak powstają favele - dzielnice biedoty.
Najpierw na jakimś nieurodzajnym pagórku wyrasta namiot. Następnego dnia są ich
dziesiątki, potem setki. Zanim się obejrzysz, wszędzie stoją drewniane budy, kryte papą,
potem blachą. Z kradzionych cegieł buduje się mury. Najpierw latają po takim mieście
nosiwodowie, potem kopane są studnie. Ruszają generatory prądotwórcze, potem
wodociągi, powstają szamba; tak w ciągu miesiąca w szczerym stepie wyrasta miasto
biedaków z własnymi kościołami wszelkich mo\liwych sekt, znachorami, którzy leczą
50
wszelkie choroby, pojawiają się cmentarze, domy publiczne, sklepiki, wytwórnie
kokainy...
Po\egnaliśmy się przed lotniskiem. Juanita pojechała do redakcji, a my złapaliśmy
taksówkę do hotelu.
Siedzieliśmy, przeglądając po raz kolejny film, nakręcony podczas lotu nad lasem.
- Nic podejrzanego - mruknął Pan Samochodzik - śadnego punktu zaczepienia...
- Co gorsza, mogliśmy przelecieć nad tymi ruinami nawet dziesięć razy i nie zauwa\yć
- dodałem. - Jeśli to miasto będzie tak zarośnięte, jak Vilcabamba czy Machu Picchu, to
mo\emy go szukać w nieskończoność...
- Musimy jeszcze raz sprawdzić cały ten teren - powiedział powa\nie nasz przyjaciel. -
Albo zaryzykować, wylądować i pogadać z Indianami... Juanita zna trochę trzy
najpopularniejsze narzecza.
- Wezmiemy na wymianę maczety, latarki... - zapaliłem się.
- Maczet nie. Mogą to potraktować jako wypowiedzenie wojny - odparł Michaił. -
Garnki, paciorki, nie wiem, co się w dzisiejszych czasach daje dzikim tubylcom.
- Lepiej powiedzieć: ludom pierwotnym - uśmiechnął się szef. - Brzmi jakoś... godniej.
Juanita, jako dziennikarka, będzie chyba zorientowana. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
zarastania?
- Kilkanaście dni - powiedziała. - Ale to dedukuję z zatarcia śladów przez deszcze...
Wyszliśmy na niewielkie plateau, oczyszczone z krzewów. Tu tajemnicze urządzenie
musiało stać jakiś czas, bo ślady opon głęboko wryły się w glebę. Wokoło widać było
talerzowate plamy.
- Maszyna ma boczne stabilizatory hydrauliczne - zauwa\ył Michaił. - Jak dzwig albo
wiertnica - wskazał niewielki kopczyk odłamków skalnych, otaczający wywiercony w
skale otwór.
Przypomniałem sobie ślady wierceń ekipy Sobieradzkiego na górze Sobiesz.
Michaił uniósł kawałek kamienia i oglądał go w skupieniu. Nieoczekiwanie odrzucił ze
wstrętem i otarł dłoń o spodnie.
- Co to?
- Nie wiem, ale z pewnością radioaktywne. Mam w zegarku wbudowany sygnalizator.
- Bazalt te\ jest lekko radioaktywny - mruknąłem.
Rozgarnąłem kamienie butem i podniosłem smoliście czarny odłamek. Podrzuciłem go
w dłoni. Był bardzo cię\ki. Niemal jak lity ołów.
- Chyba wiem ju\, czego tu szukają oznajmiłem.
- Co to jest? - zapytała Juanita. - Chyba nie...
- Uran - dokończył za nią Michaił. - Te góry są pochodzenia wulkanicznego. To prawie
czysty bazalt, skały magmowe zawierają pierwiastki cię\kie... Złoto, ołów, uran, platynę
- Iryd, stront, pallad - kontynuowałem
Ruszyliśmy dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowały się ślady kolejnego odwiertu,
a kawałek dalej jeszcze jednego.
- Niezle pobuszowali - stwierdził Michaił. - Chyba chcieli wstępnie oszacować
zasobność zło\a...
- Ale nie byli fachowcami - odparłem - Uran nie występuje w postaci \ył czy złó\,
najczęściej to konekcje blendy uranowej w postaci kulistych wtrąceń w inne skały... Tak
wiercąc, mogli trafić na niektóre, ale dla oszacowania zasobność i zło\a powinni
sprowadzić specjalistyczną aparaturę i zmierzyć tło promieniowania...
- Mo\e mieli aparaturę - powiedział Michaił. - A wiercenia zrobili tylko po to, aby
pozyskać próbki i zweryfikować odczyty?
- To mo\liwe - zasępiłem się.
Stanęliśmy na kolejnym oczyszczonym skrawku. Z ziemi sterczał kawał ułamanego
wiertła koronowego. Juanita fotografowała jak nakręcona. To ten kawał stali, błyszcząc
w słońcu, naprowadził nas na to miejsce. Obok, w jaskini, pod brezentem stała wiertnica.
Wokoło w metalowych skrzyniach, zamkniętych na solidne kłódki, znajdowały się
zapewne inne urządzenia górnicze. Dziennikarka zainstalowała do aparatu silny flesz i
fotografowała z pasją.
- To jest materiał! - ucieszyła się. - Powinien zadowolić naczelnego.
- Czy to nie jest jeden z tych tematów, o których niebezpiecznie pisać? - zapytałem z
troską.
Wzruszyła ramionami.
- Mo\e i niebezpiecznie, ale przecie\ trzeba.
49
Nie oponowałem. Ona wiedziała lepiej, na czym polega jej praca. Wyszliśmy z
Michaiłem przed jaskinię.
- Musimy wracać - powiedział. - Robi się pózno i chyba znowu zanosi się na deszcz.
No i powędrowaliśmy przez las do helikoptera.
- Garimperos to prawdziwa plaga - powiedziała Juanita.
- Słusznie - mruknąłem. - Lepiej, \eby z bogactw tej ziemi korzystali jej gospodarze.
- I korzystają - uśmiechnęła się. - Indianie eksploatują lasy, płuczą złoto, plemiona
handlują topazami, ścinają cenne gatunki drewna. Zbiór kauczuku stanowi obecnie
margines ich działalności, ale ciągle mo\na go sprzedać za niezłe pieniądze. Powoli
nawet dzikie plemiona podejmują próby kontaktów z cywilizacją... Gospodarka na razie
jest nieco rabunkowa, ale ju\ powa\nie ogranicza się wyrąb puszczy. W 1988 roku
wycięto pod plantacje 240 tysięcy hektarów, a przed rokiem ju\ tylko 40 tysięcy. Poza
tym tereny wyjałowione znowu się zalesia. Zalesianie w tej chwili mniej więcej
równowa\y wycinkę.
- To delikatny ekosystem - mruknąłem.
- Owszem, ale na przykład w stanie Minas Gerais, gdzie od XVII wieku wydobywano
złoto, znowu rosną lasy. Przyroda bezlitośnie odebrała swoje tereny, gdy tylko człowiek
przestał ją powstrzymywać. Poza tym, niestety, ka\dy kraj musi się rozwijać. Na etapie
rozwoju niszczy swoje środowisko, gdy osiąga stabilizację, powoli je regeneruje.
- To prawda - powiedział Michaił. - W tej chwili w USA powierzchnia lasów jest
większa ni\ w 1900 roku... Tylko w Rosji jest z tym problem... Ludzie potrafią się
rozczulać nad amazońską d\unglą, a nie przejmują się, \e rocznie tnie się setki
kilometrów kwadratowych tajgi... I tam nie zalesia się poręb. Ale Brazylia jest bardzo
słaba gospodarczo... No, mo\e przesadziłem - spostrzegł, \e jego słowa sprawiły
Juanicie przykrość.
- To dobry kraj, tylko nie ma szczęścia - powiedziała. - Niewłaściwi ludzie u władzy,
ale potencjał gospodarczy mamy wspaniały.
Wsiedliśmy do helikoptera i wystartowaliśmy. Znowu zaczęło padać, ale tym razem
nie lądowaliśmy, by przeczekać burzę. Wreszcie osadziliśmy helikopter na lotnisku.
Wtoczyliśmy go do sporego hangaru z falistej blachy Nasi ochroniarze sklecili go pod
naszą nieobecność, a teraz siedzieli w środku i coś sobie pichcili. Antonio pomógł nam
wciągnąć maszynę do środka, zmieściła się prawie na styk.
- Ile razy ich widzę, coś jedzą - powiedziałem.
- A co innego mają do roboty - odparł Michaił. - Siedzą tu bezczynnie 24 godziny na
dobę...
Wy\szy z Rosjan oglądał jakiś program w małym telewizorku. Na dachu hangaru le\ał
panel baterii słonecznych
- No proszę - mruknąłem. - Cywilizują się...
- Tak się zaczyna - powiedziała Juanita. - Tak powstają favele - dzielnice biedoty.
Najpierw na jakimś nieurodzajnym pagórku wyrasta namiot. Następnego dnia są ich
dziesiątki, potem setki. Zanim się obejrzysz, wszędzie stoją drewniane budy, kryte papą,
potem blachą. Z kradzionych cegieł buduje się mury. Najpierw latają po takim mieście
nosiwodowie, potem kopane są studnie. Ruszają generatory prądotwórcze, potem
wodociągi, powstają szamba; tak w ciągu miesiąca w szczerym stepie wyrasta miasto
biedaków z własnymi kościołami wszelkich mo\liwych sekt, znachorami, którzy leczą
50
wszelkie choroby, pojawiają się cmentarze, domy publiczne, sklepiki, wytwórnie
kokainy...
Po\egnaliśmy się przed lotniskiem. Juanita pojechała do redakcji, a my złapaliśmy
taksówkę do hotelu.
Siedzieliśmy, przeglądając po raz kolejny film, nakręcony podczas lotu nad lasem.
- Nic podejrzanego - mruknął Pan Samochodzik - śadnego punktu zaczepienia...
- Co gorsza, mogliśmy przelecieć nad tymi ruinami nawet dziesięć razy i nie zauwa\yć
- dodałem. - Jeśli to miasto będzie tak zarośnięte, jak Vilcabamba czy Machu Picchu, to
mo\emy go szukać w nieskończoność...
- Musimy jeszcze raz sprawdzić cały ten teren - powiedział powa\nie nasz przyjaciel. -
Albo zaryzykować, wylądować i pogadać z Indianami... Juanita zna trochę trzy
najpopularniejsze narzecza.
- Wezmiemy na wymianę maczety, latarki... - zapaliłem się.
- Maczet nie. Mogą to potraktować jako wypowiedzenie wojny - odparł Michaił. -
Garnki, paciorki, nie wiem, co się w dzisiejszych czasach daje dzikim tubylcom.
- Lepiej powiedzieć: ludom pierwotnym - uśmiechnął się szef. - Brzmi jakoś... godniej.
Juanita, jako dziennikarka, będzie chyba zorientowana. [ Pobierz całość w formacie PDF ]