[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zowanie muzeum. Wyznaję, że nie posiadam zdolności organizacyjnych, a tylko
odrobinę znajomości. . .
To nic. Przy mnie pan się wyrobi, panie kustoszu dumnie oświadczyła
koleżanka Wierzchoń. A potem zapytała z troskliwą ironią: A jak nocne mary,
zwidy, czyli duchy i upiory?
Bigos otrząsnął się ze wstrętem:
Tu są duchy? Czy nie za dużo strasznych rzeczy w tym dworze? Wystar-
czająco straszne jest palenie w piecach.
Pominęliśmy milczeniem żale Bigosa.
Pan będzie łaskaw rozpalić w pokoju koleżanki Wierzchoń i w swoim oraz
na górze, w bibliotece, która stanie się naszą pracownią powiedziałem stanow-
czo.
W bibliotece jest kominek zauważył Bigos.
Ale i piec kaflowy. Kominek służy chyba raczej do ozdoby. Biblioteka, jak
powiadam, stanie się naszą pracownią, a wieczorem będzie miejscem towarzy-
skich spotkań. Tam będzie pan mógł grać na gitarze, a panna Wierzchoń wtórować
będzie: Ye, ye, ye!
A u pana nie trzeba napalić? zapytała.
Do póznego wieczora zamierzam pracować w bibliotece. Spać mogę
w zimnym pokoju.
W takim razie ja też nie potrzebuję ciepłego pieca w pokoju. Już wolę, aby
kolega Bigos rozpalił wieczorem piec w łazience.
Co? oburzył się Bigos. Za kogo mnie koleżanka uważa? Za kąpielo-
wego?
Och, to przecież zwykła zamiana. Zamiast palić w moim pokoju, rozpalisz
w łazience.
Zwietnie przytaknąłem. I znacząco spojrzałem na szyję i uszy kolegi
Bigosa. Dodałem z naciskiem: To będzie i dla pańskiego dobra. Robi pan wra-
żenie abnegata, nie strzyże pan włosów i, zdaje się, nie uznaje pan żyletek. Ale
chyba pan się myje od czasu do czasu?
Bigos lekceważąco machnął ręką, jakby sprawa mycia była czymś nieważnym
wobec ogromu problemów, które go zaprzątały. Rzekł niemal z radością:
Ponieważ ja też mogę spać w zimnym pokoju, pozostaje mi tylko piec
w bibliotece i w łazience.
22
Na tym stwierdzeniu zakończyliśmy śniadanie. Panna Wierzchoń włożyła
płaszcz i z siatką w ręku (przezornie wzięła nawet siatkę na zakupy) pomasze-
rowała aleją parkową. Przed tym rekonesansem w teren wręczyliśmy jej po sto
złotych, aby miała na zakupy, postanowiliśmy bowiem łożyć wspólnie na jedze-
nie.
W chwilę po wyjściu panny Wierzchoń ja również opuściłem dwór, żeby zwie-
dzić park i otworzyć okiennice we dworze.
Wczoraj było pochmurno i dął silny wiatr. Dziś świeciło słońce, ale wiatr był
tak samo porywisty i w parku przeniknął mnie listopadowy ziąb. Wokół ciągnę-
ły się rozległe trawniki, na których tu i ówdzie rosły samotnie ogromne dęby
i lipy, kępami stały klony, buki, graby. Do wyjścia prowadziła aleja wysadzana
starymi lipami. Gdzieniegdzie wśród trawników i alejek oraz wokół rozległego
gazonu przed frontem dworu rosły gęste krzaki, a raczej od dawna nie strzyżone
żywopłoty jaśminowca, głogu, berberysu i bzu. Ale właśnie może przez to za-
niedbanie zarośnięte chwastami alejki miały dużo uroku i barwy. Drzewa były już
gołe i czarne, lecz rudy dywan traw pokrywały różnokolorowe desenie z opadłych
liści: czerwonych, brunatnych, barwy ochry i sieny palonej.
W głębi parku czerwienił się dach niskiej oficyny, która sąsiadowała z wo-
zownią. Po drugiej stronie dworu, w dawnym ogrodzie, gdzie rosło kilkanaście
na wpół uschniętych grusz, śliw i włoskich orzechów, widniał wśród chaszczów
nieduży, odrapany budyneczek, zapewne pozostałość po jakiejś ozdobnej altanie.
Kończyłem właśnie zrywanie papierków z pieczęciami na ostatniej okiennicy
w sali balowej, gdy z oficyny wyszedł jakiś brodaty mężczyzna i poczłapał w mo-
im kierunku. Na pierwszy rzut oka zrobił na mnie odstręczające wrażenie, może
dlatego, że wyglądał brudno i niechlujnie.
Nazywam się Janiak ozwał się chrapliwie, a potem zakaszlał i splunął
w bok. Zajmowałem się tutaj ogrodnictwem. . .
To było chyba dawno odpowiedziałem, rozglądając się po nie strzyżo-
nym żywopłocie i zarośniętych alejkach.
Zrozumiał moje spojrzenie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
zowanie muzeum. Wyznaję, że nie posiadam zdolności organizacyjnych, a tylko
odrobinę znajomości. . .
To nic. Przy mnie pan się wyrobi, panie kustoszu dumnie oświadczyła
koleżanka Wierzchoń. A potem zapytała z troskliwą ironią: A jak nocne mary,
zwidy, czyli duchy i upiory?
Bigos otrząsnął się ze wstrętem:
Tu są duchy? Czy nie za dużo strasznych rzeczy w tym dworze? Wystar-
czająco straszne jest palenie w piecach.
Pominęliśmy milczeniem żale Bigosa.
Pan będzie łaskaw rozpalić w pokoju koleżanki Wierzchoń i w swoim oraz
na górze, w bibliotece, która stanie się naszą pracownią powiedziałem stanow-
czo.
W bibliotece jest kominek zauważył Bigos.
Ale i piec kaflowy. Kominek służy chyba raczej do ozdoby. Biblioteka, jak
powiadam, stanie się naszą pracownią, a wieczorem będzie miejscem towarzy-
skich spotkań. Tam będzie pan mógł grać na gitarze, a panna Wierzchoń wtórować
będzie: Ye, ye, ye!
A u pana nie trzeba napalić? zapytała.
Do póznego wieczora zamierzam pracować w bibliotece. Spać mogę
w zimnym pokoju.
W takim razie ja też nie potrzebuję ciepłego pieca w pokoju. Już wolę, aby
kolega Bigos rozpalił wieczorem piec w łazience.
Co? oburzył się Bigos. Za kogo mnie koleżanka uważa? Za kąpielo-
wego?
Och, to przecież zwykła zamiana. Zamiast palić w moim pokoju, rozpalisz
w łazience.
Zwietnie przytaknąłem. I znacząco spojrzałem na szyję i uszy kolegi
Bigosa. Dodałem z naciskiem: To będzie i dla pańskiego dobra. Robi pan wra-
żenie abnegata, nie strzyże pan włosów i, zdaje się, nie uznaje pan żyletek. Ale
chyba pan się myje od czasu do czasu?
Bigos lekceważąco machnął ręką, jakby sprawa mycia była czymś nieważnym
wobec ogromu problemów, które go zaprzątały. Rzekł niemal z radością:
Ponieważ ja też mogę spać w zimnym pokoju, pozostaje mi tylko piec
w bibliotece i w łazience.
22
Na tym stwierdzeniu zakończyliśmy śniadanie. Panna Wierzchoń włożyła
płaszcz i z siatką w ręku (przezornie wzięła nawet siatkę na zakupy) pomasze-
rowała aleją parkową. Przed tym rekonesansem w teren wręczyliśmy jej po sto
złotych, aby miała na zakupy, postanowiliśmy bowiem łożyć wspólnie na jedze-
nie.
W chwilę po wyjściu panny Wierzchoń ja również opuściłem dwór, żeby zwie-
dzić park i otworzyć okiennice we dworze.
Wczoraj było pochmurno i dął silny wiatr. Dziś świeciło słońce, ale wiatr był
tak samo porywisty i w parku przeniknął mnie listopadowy ziąb. Wokół ciągnę-
ły się rozległe trawniki, na których tu i ówdzie rosły samotnie ogromne dęby
i lipy, kępami stały klony, buki, graby. Do wyjścia prowadziła aleja wysadzana
starymi lipami. Gdzieniegdzie wśród trawników i alejek oraz wokół rozległego
gazonu przed frontem dworu rosły gęste krzaki, a raczej od dawna nie strzyżone
żywopłoty jaśminowca, głogu, berberysu i bzu. Ale właśnie może przez to za-
niedbanie zarośnięte chwastami alejki miały dużo uroku i barwy. Drzewa były już
gołe i czarne, lecz rudy dywan traw pokrywały różnokolorowe desenie z opadłych
liści: czerwonych, brunatnych, barwy ochry i sieny palonej.
W głębi parku czerwienił się dach niskiej oficyny, która sąsiadowała z wo-
zownią. Po drugiej stronie dworu, w dawnym ogrodzie, gdzie rosło kilkanaście
na wpół uschniętych grusz, śliw i włoskich orzechów, widniał wśród chaszczów
nieduży, odrapany budyneczek, zapewne pozostałość po jakiejś ozdobnej altanie.
Kończyłem właśnie zrywanie papierków z pieczęciami na ostatniej okiennicy
w sali balowej, gdy z oficyny wyszedł jakiś brodaty mężczyzna i poczłapał w mo-
im kierunku. Na pierwszy rzut oka zrobił na mnie odstręczające wrażenie, może
dlatego, że wyglądał brudno i niechlujnie.
Nazywam się Janiak ozwał się chrapliwie, a potem zakaszlał i splunął
w bok. Zajmowałem się tutaj ogrodnictwem. . .
To było chyba dawno odpowiedziałem, rozglądając się po nie strzyżo-
nym żywopłocie i zarośniętych alejkach.
Zrozumiał moje spojrzenie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]