[ Pobierz całość w formacie PDF ]
małżeńskich. Pózniej kiedyś mieliśmy jechać do Warszawy. Nie wglądałem w to wcale, jakie tam były ich stosunki czy z królem,
czy zkim tamkolwiek bądz. Obiecałem ją wziąć, jaką była, i kwita. Dziewczyna mi się podobała, żem szalał. Robiłem wielkie
głupstwo, ale na starość, kiedy się co podobnego trafi, i ludzie i pan Bóg przebaczą. A no, słuchajże asińdzka, co się dzieje.
Wszystko tedy do wesela było przygotowane, zmogłem się, wyszastałem, dom wysztyftowałem; kotarę sprawiłem karmazynową,
podarki ślubne, czekam. Co się tedy dzieje? Jednego rana nadjeżdżają baby, no, nie paradnie, ale manatków dużo, a
dziewczyna jeszcze zdaje się piękniejsza jak była. Przyjmuję jak mogę, posyłam po księdza a już go miałem w kieszeni
przybywa proboszcz. Stara papiery dobywa: czarno na białem, szlachcianka, herbu Dębno. Tem ci lepiej a jak jej suknie uszyli i
jak się to przybrało, przyczesało, zafryzowało... ani poznać! Cud! obraz! osobliwość! pani a królowa! Ale też do niej ani
przystąpić. Raz tylko jeden, jedyny raz pocałować ją chciałem... jak mię pchnęła od siebie, jakem się zatoczył, gdybym się nie
chwycił stołu, który wywróciłem, byłbym sam padł. No, ale przed ślubem... dałem pokój, ścierpiałem. Stara jak przyjechała w
siermiędze i namitce, tak i została, przebrać się nie chciała, a córki odstąpić ani na krok. Cóż tu począć? Zwiatu jej ani pokazać
dla śmiechu! Wszystkom to znosił, aby ślub wziąć; myślę sobie: potem ja tu pan i zaspiewam inaczej. Ksiądz na moją prośbę
wielką, popartą dobrym datkiem, ślub przyspieszył, więc przy świadkach, w kaplicy, choć incognito, świętym węzłem małżeńskim
nas połączył. Było to jakoś wieczorem, zaprosiłem tylko jednego mojego brata ciotecznego, któremum się mógł zwierzyć, a
drugiego Czuchczyńskiego, sąsiada, który mię nigdy nie zdradził. Nim do tego wesela nieszczęsnego przyszło, dziewczyna mi
kazała wąsy ogolić i po francuzku się przebrać, dlatego, że tak król chodził. Myślałem, że się jej lepiej spodobam i palnąłem
głupstwo. Ogoliwszy wąsa, serce mi się ścisnęło tak, że mi się łzy grochem z oczów puściły. Po weselu siedliśmy do stołu, żona,
matka, ja, proboszcz, cioteczny mój i Czuchczyński. Wieczerza była z piramidą, bom kucharza z Wiszniowca sprowadził, wino
dałem najlepsze, słowem, siedliśmy z taką ochotą, jakbym żadnego nieszczęścia nie przeczuwał. Czuchczyński jak począł
zdrowia wnosić, nie było końca... piłem z nim. Kobiety siedziały obie jak mruki, tylko po sobie spozierając; nie wesoło wyglądały
ale taki jest obyczaj, że panna młoda powinna płakać przy weselu, niby się jej krzywda dzieje. Myśmy za to ochoczo pili i śmieli
się. Już po ciastach i po galarecie, bo była i galareta, wszystko jak się należy aż pani młoda podnosi się od stołu, a matka mi
szepcze na ucho, że czegoś jej mdło, że muszą pójść, żebyśmy sobie pili, póki chcemy, a one może powrócą. Pierwszego dnia
się sprzeciwiać nie wypadało, niech i tak będzie. Czekamy i pijemy. Czuchczyński ze mnie żartuje jak z dziurawego buta, brat
też... daję z siebie śmiać się, oglądam się, czy nie powracają... nie ma... pijemy. Gdzie tedy pózno w noc poczną mię moi z
kielichami prowadzić do pani młodej. Spiewając idziemy; przychodzimy do drzwi zaparte. Stuk, puk... nadaremnie, choć
taranami wal, nie odzywa się nikt. We dworze ludzie się jakoś popili; Czuchczyński woła drzwi wywalić, może się jakie
nieszczęście stało, zaczadziały, czy co! Aamiemy drzwi, wpadamy...
Tu szambelanowi tchu zabrakło i wody się napił.
W izbie nie było żywej duszy...
A cóż się z niemi stało?
Uciekły obie! uciekły! Wsiadły na swój wóz i przepadły!
Cóżeś waćpan nie gonił chyba? zapytała Grzybowska.
Jakto! co żyło, na konie powsadzałem. Pięćdziesiąt talarów naznaczyłem nagrody, kto mi przyprowadzi zbiegów. Prawda,
że ludzie byli pijani, bom im beczkę wódki kazał wystawić, i z koni się staczali, ale...
I nie dowiedziałeś się waćpan, co się z niemi stało? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
małżeńskich. Pózniej kiedyś mieliśmy jechać do Warszawy. Nie wglądałem w to wcale, jakie tam były ich stosunki czy z królem,
czy zkim tamkolwiek bądz. Obiecałem ją wziąć, jaką była, i kwita. Dziewczyna mi się podobała, żem szalał. Robiłem wielkie
głupstwo, ale na starość, kiedy się co podobnego trafi, i ludzie i pan Bóg przebaczą. A no, słuchajże asińdzka, co się dzieje.
Wszystko tedy do wesela było przygotowane, zmogłem się, wyszastałem, dom wysztyftowałem; kotarę sprawiłem karmazynową,
podarki ślubne, czekam. Co się tedy dzieje? Jednego rana nadjeżdżają baby, no, nie paradnie, ale manatków dużo, a
dziewczyna jeszcze zdaje się piękniejsza jak była. Przyjmuję jak mogę, posyłam po księdza a już go miałem w kieszeni
przybywa proboszcz. Stara papiery dobywa: czarno na białem, szlachcianka, herbu Dębno. Tem ci lepiej a jak jej suknie uszyli i
jak się to przybrało, przyczesało, zafryzowało... ani poznać! Cud! obraz! osobliwość! pani a królowa! Ale też do niej ani
przystąpić. Raz tylko jeden, jedyny raz pocałować ją chciałem... jak mię pchnęła od siebie, jakem się zatoczył, gdybym się nie
chwycił stołu, który wywróciłem, byłbym sam padł. No, ale przed ślubem... dałem pokój, ścierpiałem. Stara jak przyjechała w
siermiędze i namitce, tak i została, przebrać się nie chciała, a córki odstąpić ani na krok. Cóż tu począć? Zwiatu jej ani pokazać
dla śmiechu! Wszystkom to znosił, aby ślub wziąć; myślę sobie: potem ja tu pan i zaspiewam inaczej. Ksiądz na moją prośbę
wielką, popartą dobrym datkiem, ślub przyspieszył, więc przy świadkach, w kaplicy, choć incognito, świętym węzłem małżeńskim
nas połączył. Było to jakoś wieczorem, zaprosiłem tylko jednego mojego brata ciotecznego, któremum się mógł zwierzyć, a
drugiego Czuchczyńskiego, sąsiada, który mię nigdy nie zdradził. Nim do tego wesela nieszczęsnego przyszło, dziewczyna mi
kazała wąsy ogolić i po francuzku się przebrać, dlatego, że tak król chodził. Myślałem, że się jej lepiej spodobam i palnąłem
głupstwo. Ogoliwszy wąsa, serce mi się ścisnęło tak, że mi się łzy grochem z oczów puściły. Po weselu siedliśmy do stołu, żona,
matka, ja, proboszcz, cioteczny mój i Czuchczyński. Wieczerza była z piramidą, bom kucharza z Wiszniowca sprowadził, wino
dałem najlepsze, słowem, siedliśmy z taką ochotą, jakbym żadnego nieszczęścia nie przeczuwał. Czuchczyński jak począł
zdrowia wnosić, nie było końca... piłem z nim. Kobiety siedziały obie jak mruki, tylko po sobie spozierając; nie wesoło wyglądały
ale taki jest obyczaj, że panna młoda powinna płakać przy weselu, niby się jej krzywda dzieje. Myśmy za to ochoczo pili i śmieli
się. Już po ciastach i po galarecie, bo była i galareta, wszystko jak się należy aż pani młoda podnosi się od stołu, a matka mi
szepcze na ucho, że czegoś jej mdło, że muszą pójść, żebyśmy sobie pili, póki chcemy, a one może powrócą. Pierwszego dnia
się sprzeciwiać nie wypadało, niech i tak będzie. Czekamy i pijemy. Czuchczyński ze mnie żartuje jak z dziurawego buta, brat
też... daję z siebie śmiać się, oglądam się, czy nie powracają... nie ma... pijemy. Gdzie tedy pózno w noc poczną mię moi z
kielichami prowadzić do pani młodej. Spiewając idziemy; przychodzimy do drzwi zaparte. Stuk, puk... nadaremnie, choć
taranami wal, nie odzywa się nikt. We dworze ludzie się jakoś popili; Czuchczyński woła drzwi wywalić, może się jakie
nieszczęście stało, zaczadziały, czy co! Aamiemy drzwi, wpadamy...
Tu szambelanowi tchu zabrakło i wody się napił.
W izbie nie było żywej duszy...
A cóż się z niemi stało?
Uciekły obie! uciekły! Wsiadły na swój wóz i przepadły!
Cóżeś waćpan nie gonił chyba? zapytała Grzybowska.
Jakto! co żyło, na konie powsadzałem. Pięćdziesiąt talarów naznaczyłem nagrody, kto mi przyprowadzi zbiegów. Prawda,
że ludzie byli pijani, bom im beczkę wódki kazał wystawić, i z koni się staczali, ale...
I nie dowiedziałeś się waćpan, co się z niemi stało? [ Pobierz całość w formacie PDF ]