[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hybs podniósł głowę.
- Do Westerchurch? - był wyraznie zdumiony - przecież to w całkiem przeciwnym kierunku.
Pentham wiedział o tym doskonale. Zrobił jednak rozczarowaną minę.
- A daleko jeszcze? - zapytał zbolałym głosem. Hybs podniósł jakąś suchą gałąz i włożył ją do
płachty.
- %7łebym powiedział, że mniej niż sześć mil, to bym skłamał. Pewnie będzie dalej.
Przerażenie Penthama było zrobione doskonale.
- Bójcie się Boga, człowieku! Aażę już po tym przeklętym lesie od trzech godzin i coraz dalej
jestem od celu?
Owczarz wzruszył obojętnie ramionami.
- Cóż wam na to mogę poradzić? Pójdziecie w tym kierunku do polany, potem zaś...
- Nie - zamachnął rękami Pentham - mowy nie ma, bym dłużej włóczył się po tej głuszy. I tak
przemarzłem do szpiku kości. Ledwie nogami włóczę. Czy tu gdzieś w pobliżu nie ma jakiejś
gospody, gdzie bym mógł się trochę ogrzać?
Z niepokojem oczekiwał odpowiedzi. Historyjka była szyta dość grubymi nićmi. Nie dalej niż w
odległości stu jardów las zaczynał wyraznie przeświecać.
Hybs jednak połknął haczyk.
- Jest jedna... Niezbyt daleko... Pod królem Arturem . Może z pół mili w tamtym kierunku -
wskazał ruchem ręki.
- Nie - zawołał błagalnie Pentham - na pewno znowu bym zabłądził. Zlitujcie się i
podprowadzcie mnie.
- Nie mam czasu... muszę zbierać chrust... Nie zbłądzicie... Dziecko by trafiło.
- W tej chwili jestem słabszy od dziecka. Podprowadzcie. Bardzo was o to proszę. Zapłacę.
W końcu Hybs uległ. Widocznie obietnica zapłaty była dla niego nie do pogardzenia.
Gdy ukazał się łamany dach oberży, chciał koniecznie wracać do lasu. Pentham jednak nalegał.
- Przecież nie odmówicie kieliszka czegoś na rozgrzewkę - wsunął do sękatej dłoni zwinięty
banknot - wyświadczyliście mi wielką przysługę.
Hybs wahał się długo.
- lii... co tam za przysługa - zaciekawiony wzrok obmacywał twarz przygodnego znajomego,
który zdradzał niezwykłą jak na miejscowe zwyczaje chęć fundowania. - Czego on ode mnie chce? -
rozmyślał podejrzliwie.
Opierał się jeszcze trochę, szedł jednak z ciągnącym go za rękaw towarzyszem.
Naprawdę przemarzł porządnie w swym podziurawionym jak sito kożuszku. Okazja była nie do
pogardzenia.
Z początku wzdragał się przed każdym kieliszkiem. Pentham jednak umiał namawiać. Po
pewnym czasie alkohol zaczął wyraznie roztapiać nieufność.
- Jeszcze jeden kieliszek?
- A niech tam będzie...
Kolejka szła za kolejką. Teraz Pentham mógł już niemal otwarcie wylewać swoje kieliszki na
podłogę. Oczy owczarza zmętniały. Nieoczekiwanie stał się gadatliwy.
- Dobrze tak siedzieć sobie w ciepłej izbie i chlać whisky - rozparł się wygodnie na krześle.
- A mnie wiecie... tego... los się bardzo... Nic tylko haruj cały dzień, a i tak nie ma co do garnka
włożyć. Babie się zmarło... będzie już pięć lat... Polly jej było... zostawiła mnie nieszczęśnika z
małym skrzatem...
Pentham pośpiesznie nalał opróżniony kieliszek.
- To macie syna?
- Nie... córkę. Ale et - machnął ręką - nieszczęście. Kaleka... Człowiekowi się niekiedy ziemię
chce gryzć z rozpaczy. - Wypił.
- Biedne dziecko - Pentham znowu nalał - i tak cały dzień sama w domu?
- Prawie. Tyle, co ją Jolly pilnuje.
- Jolly? Co za dziwne imię... Jakaś krewna?
- Nie - Hybs obracał bezmyślnie kieliszek w palcach, po czym wypił szybko - pies...
Pentham wolał nie ryzykować zbyt szybkiego tempa pytań. Kto wie, czy Hybs jest naprawdę tak
pijany, jak wygląda
- Tak - ujął butelkę - takie małe psy to wspaniała zabawa dla dzieci...
Hybs wytrzeszczył szkliste oczy.
- Jolly mała? A to się wam udało! Przecież będzie chyba taka - wskazał dłonią, na wysokość
stołu.
- To rzeczywiście olbrzym - Pentham pokiwał głową w podziwie - I dobre psisko?
- Niczego sobie, tylko z felerem. Kiedyś, gdy była jeszcze szczeniakiem, ktoś ją postrzelił.
Ledwie się wylizała. I teraz wystarczy, by ktoś przy niej strzelił - kaput. Ogon pod siebie i w nogi...
Pentham nadstawił uszu. To było godne uwagi. Jeżeli jeszcze do tego...
- W wasze ręce...
- I w wasze - szkło zadzwięczało cienko.
- Wiecie - zaczął ostrożnie - dla takich dużych psów to czasami nawet niby nic nie znacząca
ranka może się okazać grozną,
- Czyżby? - w oczach Hybsa zamigotało niedowierzanie.
- Ależ tak, wierzcie mi na słowo - zapewniał. - Jeden z moich przyjaciół miał na przykład
wielkiego wilczura. Postrzelili go przypadkiem. Całkiem zresztą lekko. Po kilku dniach zdawało się,
że wszystko przyschło. Mija jeszcze trochę czasu i nagle pies zdycha. Cóż się okazuje? Zakażenie.
Trzeba być bardzo ostrożnym w takich wypadkach.
Sklecona naprędce bajeczka była dość nieudolna. Podlana jednak odpowiednią ilością alkoholu
mogła osiągnąć zamierzony skutek.
Hybs słuchał, kiwając się nad stołem.
- Na szczęście moja Jolly jest w porządku.
Nie pomogły dalsze podchwytliwe pytania i coraz to nowe kolejki whisky. Albo pies
rzeczywiście nie odniósł w ostatnich czasach żadnej rany, albo też Hybs pomimo oszołomienia
potrafił w odpowiednim momencie przytrzymać język za zębami.
Pentham nie rezygnował. Stwierdzenie tej okoliczności miało zbyt wielkie znaczenie. Skoro nie
było innego wyjścia, należało sprawdzić osobiście, jak się rzecz miała.
Realizacja pierwszej części planu nie wymagała już wiele czasu. Pod koniec drugiej butelki
Hybs zwalił się ciężko na stół, wywracając kieliszki. Za chwilę zachrapał. Pentham przeczekał
jeszcze chwilę, obserwując bacznie śpiącego. Uspokojony wstał wreszcie od stołu. Mister Mallors
otrzymał odpowiednie instrukcje poparte szeleszczącymi argumentami. Yardley nie był bynajmniej
zachwycony projektem.
- A jeżeli bestia skoczy mi do gardła? Wierzcie mi pułkowniku, pies nie robi sympatycznego
wrażenia.
- Psa biorę na siebie.
Wyraz twarzy reportera wyrażał powątpiewanie.
- Ba... to bardzo ładnie wygląda w teorii. Nie wiem jednak czy kochana suczka zechce
respektować plan akcji? A jeżeli przypadkiem będzie wolała zawrzeć bliższą znajomość ze mną
zamiast z wami?
Pentham zaczął mówić o sensacji. Yardley powoli tajał. Wreszcie machnął ręką.
- W każdym razie teraz będę wiedział na podstawie osobistego doświadczenia, jakich uczuć
doznaje człowiek skazany na pożarcie przez psy.
Mallors wywiesił kartkę Zamknięte i rzeczywiście zamknął na dobre gospodę.
Hybs sapał pogrążony w ciężkim pijackim śnie.
Tymczasem z krzaków otaczających chatę owczarza wysunęły się dwie skulone postacie.
Spod nasuniętych na czoła czapek futrzanych widoczne były chustki osłaniające dolną część
twarzy.
Z trzaskiem otworzyły się gwałtownie pchnięte drzwi.
Olbrzymi wilczur tym razem nie warknął.
%7ładen dzwięk nie wydobył się z jego rozwartej paszczy, gdy skoczył jednym susem ku
przybyszom. W połyskujących fosforycznie w półmroku przekrwionych oczach czaiła się żądza
mordu.
W drzwiach zakotłowało się.
Mała Mary patrzyła w przerażeniu na scenę odgrywającą się na progu, nie mogąc zrozumieć jej
znaczenia.
Pies nagle zaskowyczał. Ze ściśniętego strachem gardła dziecka nie wydobyło się wołanie o
pomoc. W chacie rozeszła się dziwna woń. Skowyt psa przeszedł w rzężenie. Potężnym cielskiem
wstrząsnął atak gwałtownych drgawek. Potem zapadła martwa cisza. Pies leżał na podłooze bez
ruchu. Serce dziecka przeszył ostry ból. - Jolly?!
Tuż nad tapczanem pochyliła się zamaskowana twarz.
- Och - podniosła wychudłe rączki, jakby zasłaniając się przed oczekiwanym ciosem - nie
róbcie mi nic złego... ja...
- Nie bój się malutka - uspokajał ją sztucznie schrypnięty głos - nie bój się...
- Boże... Zabiliście Jolly. - Wybuchła niepowstrzymanym, rozpaczliwym płaczem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
Hybs podniósł głowę.
- Do Westerchurch? - był wyraznie zdumiony - przecież to w całkiem przeciwnym kierunku.
Pentham wiedział o tym doskonale. Zrobił jednak rozczarowaną minę.
- A daleko jeszcze? - zapytał zbolałym głosem. Hybs podniósł jakąś suchą gałąz i włożył ją do
płachty.
- %7łebym powiedział, że mniej niż sześć mil, to bym skłamał. Pewnie będzie dalej.
Przerażenie Penthama było zrobione doskonale.
- Bójcie się Boga, człowieku! Aażę już po tym przeklętym lesie od trzech godzin i coraz dalej
jestem od celu?
Owczarz wzruszył obojętnie ramionami.
- Cóż wam na to mogę poradzić? Pójdziecie w tym kierunku do polany, potem zaś...
- Nie - zamachnął rękami Pentham - mowy nie ma, bym dłużej włóczył się po tej głuszy. I tak
przemarzłem do szpiku kości. Ledwie nogami włóczę. Czy tu gdzieś w pobliżu nie ma jakiejś
gospody, gdzie bym mógł się trochę ogrzać?
Z niepokojem oczekiwał odpowiedzi. Historyjka była szyta dość grubymi nićmi. Nie dalej niż w
odległości stu jardów las zaczynał wyraznie przeświecać.
Hybs jednak połknął haczyk.
- Jest jedna... Niezbyt daleko... Pod królem Arturem . Może z pół mili w tamtym kierunku -
wskazał ruchem ręki.
- Nie - zawołał błagalnie Pentham - na pewno znowu bym zabłądził. Zlitujcie się i
podprowadzcie mnie.
- Nie mam czasu... muszę zbierać chrust... Nie zbłądzicie... Dziecko by trafiło.
- W tej chwili jestem słabszy od dziecka. Podprowadzcie. Bardzo was o to proszę. Zapłacę.
W końcu Hybs uległ. Widocznie obietnica zapłaty była dla niego nie do pogardzenia.
Gdy ukazał się łamany dach oberży, chciał koniecznie wracać do lasu. Pentham jednak nalegał.
- Przecież nie odmówicie kieliszka czegoś na rozgrzewkę - wsunął do sękatej dłoni zwinięty
banknot - wyświadczyliście mi wielką przysługę.
Hybs wahał się długo.
- lii... co tam za przysługa - zaciekawiony wzrok obmacywał twarz przygodnego znajomego,
który zdradzał niezwykłą jak na miejscowe zwyczaje chęć fundowania. - Czego on ode mnie chce? -
rozmyślał podejrzliwie.
Opierał się jeszcze trochę, szedł jednak z ciągnącym go za rękaw towarzyszem.
Naprawdę przemarzł porządnie w swym podziurawionym jak sito kożuszku. Okazja była nie do
pogardzenia.
Z początku wzdragał się przed każdym kieliszkiem. Pentham jednak umiał namawiać. Po
pewnym czasie alkohol zaczął wyraznie roztapiać nieufność.
- Jeszcze jeden kieliszek?
- A niech tam będzie...
Kolejka szła za kolejką. Teraz Pentham mógł już niemal otwarcie wylewać swoje kieliszki na
podłogę. Oczy owczarza zmętniały. Nieoczekiwanie stał się gadatliwy.
- Dobrze tak siedzieć sobie w ciepłej izbie i chlać whisky - rozparł się wygodnie na krześle.
- A mnie wiecie... tego... los się bardzo... Nic tylko haruj cały dzień, a i tak nie ma co do garnka
włożyć. Babie się zmarło... będzie już pięć lat... Polly jej było... zostawiła mnie nieszczęśnika z
małym skrzatem...
Pentham pośpiesznie nalał opróżniony kieliszek.
- To macie syna?
- Nie... córkę. Ale et - machnął ręką - nieszczęście. Kaleka... Człowiekowi się niekiedy ziemię
chce gryzć z rozpaczy. - Wypił.
- Biedne dziecko - Pentham znowu nalał - i tak cały dzień sama w domu?
- Prawie. Tyle, co ją Jolly pilnuje.
- Jolly? Co za dziwne imię... Jakaś krewna?
- Nie - Hybs obracał bezmyślnie kieliszek w palcach, po czym wypił szybko - pies...
Pentham wolał nie ryzykować zbyt szybkiego tempa pytań. Kto wie, czy Hybs jest naprawdę tak
pijany, jak wygląda
- Tak - ujął butelkę - takie małe psy to wspaniała zabawa dla dzieci...
Hybs wytrzeszczył szkliste oczy.
- Jolly mała? A to się wam udało! Przecież będzie chyba taka - wskazał dłonią, na wysokość
stołu.
- To rzeczywiście olbrzym - Pentham pokiwał głową w podziwie - I dobre psisko?
- Niczego sobie, tylko z felerem. Kiedyś, gdy była jeszcze szczeniakiem, ktoś ją postrzelił.
Ledwie się wylizała. I teraz wystarczy, by ktoś przy niej strzelił - kaput. Ogon pod siebie i w nogi...
Pentham nadstawił uszu. To było godne uwagi. Jeżeli jeszcze do tego...
- W wasze ręce...
- I w wasze - szkło zadzwięczało cienko.
- Wiecie - zaczął ostrożnie - dla takich dużych psów to czasami nawet niby nic nie znacząca
ranka może się okazać grozną,
- Czyżby? - w oczach Hybsa zamigotało niedowierzanie.
- Ależ tak, wierzcie mi na słowo - zapewniał. - Jeden z moich przyjaciół miał na przykład
wielkiego wilczura. Postrzelili go przypadkiem. Całkiem zresztą lekko. Po kilku dniach zdawało się,
że wszystko przyschło. Mija jeszcze trochę czasu i nagle pies zdycha. Cóż się okazuje? Zakażenie.
Trzeba być bardzo ostrożnym w takich wypadkach.
Sklecona naprędce bajeczka była dość nieudolna. Podlana jednak odpowiednią ilością alkoholu
mogła osiągnąć zamierzony skutek.
Hybs słuchał, kiwając się nad stołem.
- Na szczęście moja Jolly jest w porządku.
Nie pomogły dalsze podchwytliwe pytania i coraz to nowe kolejki whisky. Albo pies
rzeczywiście nie odniósł w ostatnich czasach żadnej rany, albo też Hybs pomimo oszołomienia
potrafił w odpowiednim momencie przytrzymać język za zębami.
Pentham nie rezygnował. Stwierdzenie tej okoliczności miało zbyt wielkie znaczenie. Skoro nie
było innego wyjścia, należało sprawdzić osobiście, jak się rzecz miała.
Realizacja pierwszej części planu nie wymagała już wiele czasu. Pod koniec drugiej butelki
Hybs zwalił się ciężko na stół, wywracając kieliszki. Za chwilę zachrapał. Pentham przeczekał
jeszcze chwilę, obserwując bacznie śpiącego. Uspokojony wstał wreszcie od stołu. Mister Mallors
otrzymał odpowiednie instrukcje poparte szeleszczącymi argumentami. Yardley nie był bynajmniej
zachwycony projektem.
- A jeżeli bestia skoczy mi do gardła? Wierzcie mi pułkowniku, pies nie robi sympatycznego
wrażenia.
- Psa biorę na siebie.
Wyraz twarzy reportera wyrażał powątpiewanie.
- Ba... to bardzo ładnie wygląda w teorii. Nie wiem jednak czy kochana suczka zechce
respektować plan akcji? A jeżeli przypadkiem będzie wolała zawrzeć bliższą znajomość ze mną
zamiast z wami?
Pentham zaczął mówić o sensacji. Yardley powoli tajał. Wreszcie machnął ręką.
- W każdym razie teraz będę wiedział na podstawie osobistego doświadczenia, jakich uczuć
doznaje człowiek skazany na pożarcie przez psy.
Mallors wywiesił kartkę Zamknięte i rzeczywiście zamknął na dobre gospodę.
Hybs sapał pogrążony w ciężkim pijackim śnie.
Tymczasem z krzaków otaczających chatę owczarza wysunęły się dwie skulone postacie.
Spod nasuniętych na czoła czapek futrzanych widoczne były chustki osłaniające dolną część
twarzy.
Z trzaskiem otworzyły się gwałtownie pchnięte drzwi.
Olbrzymi wilczur tym razem nie warknął.
%7ładen dzwięk nie wydobył się z jego rozwartej paszczy, gdy skoczył jednym susem ku
przybyszom. W połyskujących fosforycznie w półmroku przekrwionych oczach czaiła się żądza
mordu.
W drzwiach zakotłowało się.
Mała Mary patrzyła w przerażeniu na scenę odgrywającą się na progu, nie mogąc zrozumieć jej
znaczenia.
Pies nagle zaskowyczał. Ze ściśniętego strachem gardła dziecka nie wydobyło się wołanie o
pomoc. W chacie rozeszła się dziwna woń. Skowyt psa przeszedł w rzężenie. Potężnym cielskiem
wstrząsnął atak gwałtownych drgawek. Potem zapadła martwa cisza. Pies leżał na podłooze bez
ruchu. Serce dziecka przeszył ostry ból. - Jolly?!
Tuż nad tapczanem pochyliła się zamaskowana twarz.
- Och - podniosła wychudłe rączki, jakby zasłaniając się przed oczekiwanym ciosem - nie
róbcie mi nic złego... ja...
- Nie bój się malutka - uspokajał ją sztucznie schrypnięty głos - nie bój się...
- Boże... Zabiliście Jolly. - Wybuchła niepowstrzymanym, rozpaczliwym płaczem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]