[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dynku z drewna.
- Dobrze, że się ostał - stwierdził Jean-Claude. - Na
szczęście tu lawina przeszła bokiem.
Wygramolili się z wozu i pędem ruszyli do budynku.
S
R
W środku siedzieli zbici w grupki ludzie - w większości
dziwnie cisi i spokojni, z wyjątkiem tych, którzy jęczeli lub
płakali. Widać było, że są w szoku. Kilka osób leżało nieru-
chomo na podłodze. Pomiędzy nimi krążyło trzech młodych
ludzi, roznosząc ciepłe napoje.
Jane zobaczyła kobietę trzymającą się za ramię, z wyra-
zem bólu na twarzy. Już chciała ruszyć w jej stronę, ale David
ją powstrzymał.
- Trzeba najpierw ocenić stan jej obrażeń. Jeśli wszyscy
zaczniemy działać spontanicznie, czy raczej bezładnie, to
zapanuje straszny chaos.
- Ciężko mi przejść obojętnie obok kogoś, kto cierpi,
zwłaszcza jeśli" mogę pomóc.
- Nie obawiaj się, niejednemu tu pomożesz. Chyba
kiedyś mi wspominałaś, że miałaś do czynienia z oparze-
niami?
- Owszem. Często było to przerażające, ale jakoś sobie
radziłam.
- Wydaje się to dziwne, ale po przejściu lawiny wiele
osób jest poparzonych. Wiesz, ludzie wpadają na piecyki,
kuchenki, grzejniki.
Jean-Claude zaprowadził ich za parawan i szepnął coś
do ucha młodemu człowiekowi w zbyt obszernym białym
fartuchu.
- Witajcie - zwrócił się ten z uśmiechem do Davida i Jane,
mówiąc po angielsku z silnym francuskim akcentem. - Mam
na imię Maurice. Jestem lekarzem, tyle że dopiero od roku.
Będziemy wdzięczni za waszą pomoc.
Jest jeszcze niedoświadczony, więc brak mu pewności
siebie, pomyślała Jane z sympatią. Przypominał jej Petera.
S
R
Podszedł do nich inny mężczyzna - starszy i spokojniej-
szy od Maurice'a, i lepiej mówiący po angielsku.
- Jestem doktor Berfay - przedstawił się. - Kieruję tą
akcją. A państwo są... ?
David zwięzle poinformował go o swoich kwalifikacjach.
Powiedział też co trzeba o Jane, wspominając o jej praktyce
na oddziale oparzeń.
Doktor Berfay pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.
- Pańskie doświadczenie jako lekarza będzie dla nas bar-
dzo cenne, choć zapewne nie w dziedzinie anestezjologii.
Siostro Cabot, mamy tu ośmiu rannych z oparzeniami. Zech-
ce pani się nimi zająć? Doktor Leclerc... Maurice pokaże
pani, czym dysponujemy.
Maurice zaprowadził ją w wydzielone miejsce, gdzie
mogła wyszorować ręce, i pokazał jej szafkę z maściami,
sterylnymi opatrunkami, pianką w aerozolu na oparzenia.
- Doktor Berfay robi wrażenie dobrze zorganizowanego
- zauważyła.
- Był kiedyś żołnierzem - odrzekł Maurice, prowadząc
ją do sekcji oparzonych.
Obejrzała wszystkie przypadki i dokonała selekcji. Gdy
zrobiła już to, co mogła, wróciła do Maurice'a.
- Mam się zgłosić do doktora Berfaya? - spytała.
- Doktor Berfay i twój David są teraz zajęci. Złama-
na noga w paru miejscach i uszkodzenie ciała. To się nazy-
wa...?
- Złamanie wieloodłamkowe - podpowiedziała.
- Właśnie. Ale skoro jesteś na razie wolna, to może zech-
cesz pomóc mi przy bandażowaniu?
Pracowali przez całą noc - trzech lekarzy i z tuzin chęt-
S
R
nych, ale niewykwalifikowanych pomocników; Jane była je-
dyną dyplomowaną pielęgniarką.
Raz czy dwa widziała Davida. Uśmiechnęli się do siebie
z daleka, ale nie mieli czasu zamienić z sobą słowa.
Burza śnieżna wciąż szalała, kiedy nadszedł świt.
- Powinna się pani teraz przespać - powiedział Jean-
Claude
do Jane.
- Nie ma takiej potrzeby, wytrzymam jeszcze przez kilka
godzin.
- To nie wystarczy. Ta sytuacja może potrwać parę dni.
Nie mamy jak wydostać stąd pacjentów. Wojsko próbuje
naprędce zbudować prowizoryczny most. Nie wylądują tu
żadne helikoptery. Jesteśmy... jak to się mówi? Aha, odcięci
od świata.
- No dobrze, wobec tego zdrzemnę się na chwilę.
- Przy łóżku postawiłem pani posiłek: trochę zupy, chleba
i sera. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Cóż za okropne
jedzenie! No ale chodzi przecież o kalorie, nie o smak.
Zaprowadził ją do odległego, ukrytego za parawanami
kąta sali przeznaczonego dla lekarzy. Stały tam trzy łóżka
polowe. Jane z apetytem zjadła posiłek i położyła się w ubra-
niu na jednym z nich. Natychmiast zasnęła jak dziecko.
Jakiś czas pózniej, jeszcze w półśnie, uświadomiła sobie,
że ktoś się nad nią pochyla. Otworzywszy oczy, zobaczyła*
że to David. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Miał zmierz-
wione włosy, zarost na brodzie i pachniał szpitalem. A jed-
nak uznała, że nigdy nie wyglądał atrakcyjniej. Wyciągnęła
ręce i przytuliła go do siebie.
- Nie taki urlop planowałem - mruknął.
S
R
- Ja też spodziewałam się nieco innych atrakcji... Ale,
mimo wszystko, jestem z tobą. Przynajmniej od czasu do
czasu. To dla mnie najważniejsze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
dynku z drewna.
- Dobrze, że się ostał - stwierdził Jean-Claude. - Na
szczęście tu lawina przeszła bokiem.
Wygramolili się z wozu i pędem ruszyli do budynku.
S
R
W środku siedzieli zbici w grupki ludzie - w większości
dziwnie cisi i spokojni, z wyjątkiem tych, którzy jęczeli lub
płakali. Widać było, że są w szoku. Kilka osób leżało nieru-
chomo na podłodze. Pomiędzy nimi krążyło trzech młodych
ludzi, roznosząc ciepłe napoje.
Jane zobaczyła kobietę trzymającą się za ramię, z wyra-
zem bólu na twarzy. Już chciała ruszyć w jej stronę, ale David
ją powstrzymał.
- Trzeba najpierw ocenić stan jej obrażeń. Jeśli wszyscy
zaczniemy działać spontanicznie, czy raczej bezładnie, to
zapanuje straszny chaos.
- Ciężko mi przejść obojętnie obok kogoś, kto cierpi,
zwłaszcza jeśli" mogę pomóc.
- Nie obawiaj się, niejednemu tu pomożesz. Chyba
kiedyś mi wspominałaś, że miałaś do czynienia z oparze-
niami?
- Owszem. Często było to przerażające, ale jakoś sobie
radziłam.
- Wydaje się to dziwne, ale po przejściu lawiny wiele
osób jest poparzonych. Wiesz, ludzie wpadają na piecyki,
kuchenki, grzejniki.
Jean-Claude zaprowadził ich za parawan i szepnął coś
do ucha młodemu człowiekowi w zbyt obszernym białym
fartuchu.
- Witajcie - zwrócił się ten z uśmiechem do Davida i Jane,
mówiąc po angielsku z silnym francuskim akcentem. - Mam
na imię Maurice. Jestem lekarzem, tyle że dopiero od roku.
Będziemy wdzięczni za waszą pomoc.
Jest jeszcze niedoświadczony, więc brak mu pewności
siebie, pomyślała Jane z sympatią. Przypominał jej Petera.
S
R
Podszedł do nich inny mężczyzna - starszy i spokojniej-
szy od Maurice'a, i lepiej mówiący po angielsku.
- Jestem doktor Berfay - przedstawił się. - Kieruję tą
akcją. A państwo są... ?
David zwięzle poinformował go o swoich kwalifikacjach.
Powiedział też co trzeba o Jane, wspominając o jej praktyce
na oddziale oparzeń.
Doktor Berfay pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.
- Pańskie doświadczenie jako lekarza będzie dla nas bar-
dzo cenne, choć zapewne nie w dziedzinie anestezjologii.
Siostro Cabot, mamy tu ośmiu rannych z oparzeniami. Zech-
ce pani się nimi zająć? Doktor Leclerc... Maurice pokaże
pani, czym dysponujemy.
Maurice zaprowadził ją w wydzielone miejsce, gdzie
mogła wyszorować ręce, i pokazał jej szafkę z maściami,
sterylnymi opatrunkami, pianką w aerozolu na oparzenia.
- Doktor Berfay robi wrażenie dobrze zorganizowanego
- zauważyła.
- Był kiedyś żołnierzem - odrzekł Maurice, prowadząc
ją do sekcji oparzonych.
Obejrzała wszystkie przypadki i dokonała selekcji. Gdy
zrobiła już to, co mogła, wróciła do Maurice'a.
- Mam się zgłosić do doktora Berfaya? - spytała.
- Doktor Berfay i twój David są teraz zajęci. Złama-
na noga w paru miejscach i uszkodzenie ciała. To się nazy-
wa...?
- Złamanie wieloodłamkowe - podpowiedziała.
- Właśnie. Ale skoro jesteś na razie wolna, to może zech-
cesz pomóc mi przy bandażowaniu?
Pracowali przez całą noc - trzech lekarzy i z tuzin chęt-
S
R
nych, ale niewykwalifikowanych pomocników; Jane była je-
dyną dyplomowaną pielęgniarką.
Raz czy dwa widziała Davida. Uśmiechnęli się do siebie
z daleka, ale nie mieli czasu zamienić z sobą słowa.
Burza śnieżna wciąż szalała, kiedy nadszedł świt.
- Powinna się pani teraz przespać - powiedział Jean-
Claude
do Jane.
- Nie ma takiej potrzeby, wytrzymam jeszcze przez kilka
godzin.
- To nie wystarczy. Ta sytuacja może potrwać parę dni.
Nie mamy jak wydostać stąd pacjentów. Wojsko próbuje
naprędce zbudować prowizoryczny most. Nie wylądują tu
żadne helikoptery. Jesteśmy... jak to się mówi? Aha, odcięci
od świata.
- No dobrze, wobec tego zdrzemnę się na chwilę.
- Przy łóżku postawiłem pani posiłek: trochę zupy, chleba
i sera. - Potrząsnął głową zdegustowany. - Cóż za okropne
jedzenie! No ale chodzi przecież o kalorie, nie o smak.
Zaprowadził ją do odległego, ukrytego za parawanami
kąta sali przeznaczonego dla lekarzy. Stały tam trzy łóżka
polowe. Jane z apetytem zjadła posiłek i położyła się w ubra-
niu na jednym z nich. Natychmiast zasnęła jak dziecko.
Jakiś czas pózniej, jeszcze w półśnie, uświadomiła sobie,
że ktoś się nad nią pochyla. Otworzywszy oczy, zobaczyła*
że to David. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Miał zmierz-
wione włosy, zarost na brodzie i pachniał szpitalem. A jed-
nak uznała, że nigdy nie wyglądał atrakcyjniej. Wyciągnęła
ręce i przytuliła go do siebie.
- Nie taki urlop planowałem - mruknął.
S
R
- Ja też spodziewałam się nieco innych atrakcji... Ale,
mimo wszystko, jestem z tobą. Przynajmniej od czasu do
czasu. To dla mnie najważniejsze. [ Pobierz całość w formacie PDF ]