[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Strona 161
Howard Robert E - Conan pirat.txt
uczucie, nawet ból, było
zaprzeczeniem śmierci.
Na Mitrę!
Albo usłyszał czyjś głos, albo miał halucynacje.
Jak żyję, nigdy nie widziałem czegoś podobnego!
Otrząsnąwszy z powiek pot i krew Conan w blasku
zachodzącego słońca ujrzał czterech
siedzących na koniach i patrzących w jego kierunku ludzi.
Trzej z nich byli chudzi i odziani w
białe szaty niewątpliwie Zuagirowie, koczownicy z
pustyni za rzeką. Czwarty był również
odziany na biało, w przepasanym chałacie i powiewającej
kefii, która, owiązana opaską z
wielbłądziej sierści, opadała mu na ramiona. Jednak nie
był Shemitą. Mrok nie był jeszcze tak
gęsty ani orle oczy Conana tak zasnute mgłą, aby nie
zdołał dostrzec rysów jego twarzy.
Mężczyzna był równie wysoki jak Conan, chociaż nie tak
mocnej budowy. Miał szerokie
bary, a ciało twarde i jak stal, i fiszbin. Krótka,
czarna broda nie skrywała agresywnie
wystającej szczęki, a szare oczy błyszczące pod kefią
patrzyły hardo i przenikliwie.
Powściągnąwszy pewną dłonią niespokojnego rumaka,
mężczyzna przemówił:
Na Mitrę, znam tego człowieka!
Tak! rzekł inny z chrapliwym zuagirskim akcentem.
To ten Cymeryjczyk, który
był kapitanem królewskiej gwardii!
Pozbywa się wszystkich swoich ulubieńców mruknął
jezdziec. Kto by się tego
spodziewał po królowej Taramis? Wolałbym długą,
przewlekłą i krwawą wojnę. Dałaby nam,
ludziom pustyni, okazję do zdobycia łupów. A tak,
podeszliśmy tak blisko murów i
znalezliśmy tylko tę szkapę tu zerknął na ładnego
podjezdka idącego luzem za jednym z
nomadów i tego zdychającego psa.
Conan podniósł zakrwawioną głowę.
Gdybym tylko mógł zejść z tego krzyża, pokazałbym ci,
kto jest zdychającym psem,
zaporoskański złodzieju! wyrzęził poczerniałymi
wargami.
Na Mitrę, ten łotr mnie zna! wykrzyknął tamten.
Skąd mnie znasz, łotrze?
W tych stronach jest tylko jeden człowiek stamtąd
mruknął Conan. Ty jesteś
Olgierd Władysław, wódz wyjętych spod prawa.
Strona 162
Howard Robert E - Conan pirat.txt
Tak! A niegdyś wódz kozaków znad Zaporoski, jak się
domyśliłeś. Chcesz żyć?
Tylko głupiec może zadać takie pytanie wysapał
barbarzyńca.
Jestem twardy rzekł Olgierd i hardość jest jedyną
cechą, jaką cenię u ludzi.
Zobaczę, czy jesteś mężczyzną, czy też jedynie psem,
wartym tylko tego, aby tu zdechnąć.
Jeżeli zdejmiemy go z krzyża, mogą nas zobaczyć!
sprzeciwił się jeden z nomadów.
Olgierd potrząsnął głową.
Jest już zbyt ciemno. Masz, wez ten topór, Dżebalu i
zrąb krzyż u podstawy.
Jeśli upadnie do przodu, zmiażdży go protestował
Dżebal. Mogę ściąć go tak, że
poleci do tyłu, lecz wtedy wstrząs może rozbić mu czaszkę
i pogruchotać kości.
Jeżeli jest godzien jechać ze mną, to przeżyje odparł
nieporuszony Olgierd. Jeśli
nie, to nie zasługuje na to, aby żyć. Rąb!
Pierwsze uderzenie topora o belkę i towarzyszące temu
drgania wywołały przeszywający
ból w opuchłych dłoniach i stopach barbarzyńcy. Ostrze
opadało raz po raz, a każde uderzenie
rozbrzmiewało echem w otępiałym mózgu Conana, powodując
dygotanie udręczonych
nerwów. Jednak zacisnął zęby i nawet nie pisnął. Topór
przeciął belkę, krzyż zachwiał się na
podciętej podstawie i runął w tył. Conan naprężył
wszystkie mięśnie, z całej siły przycisnął
głowę do belki i trzymał ją sztywno. Krzyż z łoskotem
uderzył o ziemię, lekko podskakując.
Wstrząs na nowo otworzył rany Cymeryjczyka i na moment
ogłuszył go. Oszołomiony i
obolały z trudem odzyskiwał przytomność, świadom tego, że
stalowe mięśnie złagodziły jego
upadek i uchroniły przed poważniejszymi obrażeniami.
Nawet nie jęknął, chociaż krew ciekła mu z nozdrzy, a
wnętrzności skręcał mdlący ból.
Pomrukując z uznaniem, Dżebal pochylił się nad nim i
kleszczami używanymi do ściągania
końskich podków złapał za główkę ćwieka wbitego w prawą
dłoń Conana, rozrywając mu
skórę, aby lepiej chwycić głęboko wbity gwózdz. Kleszcze
były za małe do takiej roboty.
Dżebal pocił się i szarpał, klnąc i mocując się z opornym
żelazem, wyginając je w przód i w
tył w drewnie i w nabrzmiałym ciele. Krew ciekła
Strona 163
Howard Robert E - Conan pirat.txt
Cymeryjczykowi po palcach. Leżał tak
nieruchomo, jakby nie żył; jedynie ciężki oddech
świadczył, że jest inaczej. wiek wyszedł i
Dżebal z pomrukiem zadowolenia uniósł go w górę, po czym
odrzucił precz i zajął się
następnym.
Cała męczarnia powtórzyła się, po czym Dżebal zabrał się
do uwalniania nóg barbarzyńcy.
Jednak Conan usiadł na krzyżu, wyrwał mu kleszcze z ręki
i gwałtownie odepchnął. Ręce
miał spuchnięte jak banie i zdawało mu się, że zamiast
palców ma same kciuki; kiedy je
zacisnął, ból był tak straszny, że musiał przygryzć
wargi, aż pociekła mu krew. Jednak,
oburącz trzymając kleszcze, jakoś wyrwał najpierw jeden,
a potem drugi ćwiek. Nie były
wbite tak głęboko jak dwa pierwsze.
Podniósł się sztywno i stanął prosto na opuchniętych,
poranionych stopach, chwiejąc się
lekko, z twarzą i torsem oblanym zimnym potem. Poczuł
gwałtowne skurcze żołądka i z
trudem powstrzymał mdłości.
Obserwujący go obojętnie Olgierd wskazał mu skradzionego
konia. Conan powlókł się w
kierunku wierzchowca, czując przy każdym kroku ostry,
przeszywający ból, od którego
krwawa piana wystąpiła mu na usta. Zniekształcona,
pozbawiona czucia ręka wymacała jakoś
łęk siodła, a zakrwawiona stopa trafiła w strzemię.
Zaciskając zęby, podskoczył i prawie
umarł w powietrzu; jednak znalazł się w siodle i w tej
samej chwili Olgierd smagnął konia
batem. Zaskoczone zwierzę stanęło dęba, a siedzący na nim
człowiek zachwiał się i pochylił
bezwładnie, niemal wysadzony z siodła. Conan owinął sobie
cugle wokół rąk, przytrzymując
je kciukami. Ostrożnie napiął muskularne bicepsy,
zmuszając konia, by stanął na przednie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
Strona 161
Howard Robert E - Conan pirat.txt
uczucie, nawet ból, było
zaprzeczeniem śmierci.
Na Mitrę!
Albo usłyszał czyjś głos, albo miał halucynacje.
Jak żyję, nigdy nie widziałem czegoś podobnego!
Otrząsnąwszy z powiek pot i krew Conan w blasku
zachodzącego słońca ujrzał czterech
siedzących na koniach i patrzących w jego kierunku ludzi.
Trzej z nich byli chudzi i odziani w
białe szaty niewątpliwie Zuagirowie, koczownicy z
pustyni za rzeką. Czwarty był również
odziany na biało, w przepasanym chałacie i powiewającej
kefii, która, owiązana opaską z
wielbłądziej sierści, opadała mu na ramiona. Jednak nie
był Shemitą. Mrok nie był jeszcze tak
gęsty ani orle oczy Conana tak zasnute mgłą, aby nie
zdołał dostrzec rysów jego twarzy.
Mężczyzna był równie wysoki jak Conan, chociaż nie tak
mocnej budowy. Miał szerokie
bary, a ciało twarde i jak stal, i fiszbin. Krótka,
czarna broda nie skrywała agresywnie
wystającej szczęki, a szare oczy błyszczące pod kefią
patrzyły hardo i przenikliwie.
Powściągnąwszy pewną dłonią niespokojnego rumaka,
mężczyzna przemówił:
Na Mitrę, znam tego człowieka!
Tak! rzekł inny z chrapliwym zuagirskim akcentem.
To ten Cymeryjczyk, który
był kapitanem królewskiej gwardii!
Pozbywa się wszystkich swoich ulubieńców mruknął
jezdziec. Kto by się tego
spodziewał po królowej Taramis? Wolałbym długą,
przewlekłą i krwawą wojnę. Dałaby nam,
ludziom pustyni, okazję do zdobycia łupów. A tak,
podeszliśmy tak blisko murów i
znalezliśmy tylko tę szkapę tu zerknął na ładnego
podjezdka idącego luzem za jednym z
nomadów i tego zdychającego psa.
Conan podniósł zakrwawioną głowę.
Gdybym tylko mógł zejść z tego krzyża, pokazałbym ci,
kto jest zdychającym psem,
zaporoskański złodzieju! wyrzęził poczerniałymi
wargami.
Na Mitrę, ten łotr mnie zna! wykrzyknął tamten.
Skąd mnie znasz, łotrze?
W tych stronach jest tylko jeden człowiek stamtąd
mruknął Conan. Ty jesteś
Olgierd Władysław, wódz wyjętych spod prawa.
Strona 162
Howard Robert E - Conan pirat.txt
Tak! A niegdyś wódz kozaków znad Zaporoski, jak się
domyśliłeś. Chcesz żyć?
Tylko głupiec może zadać takie pytanie wysapał
barbarzyńca.
Jestem twardy rzekł Olgierd i hardość jest jedyną
cechą, jaką cenię u ludzi.
Zobaczę, czy jesteś mężczyzną, czy też jedynie psem,
wartym tylko tego, aby tu zdechnąć.
Jeżeli zdejmiemy go z krzyża, mogą nas zobaczyć!
sprzeciwił się jeden z nomadów.
Olgierd potrząsnął głową.
Jest już zbyt ciemno. Masz, wez ten topór, Dżebalu i
zrąb krzyż u podstawy.
Jeśli upadnie do przodu, zmiażdży go protestował
Dżebal. Mogę ściąć go tak, że
poleci do tyłu, lecz wtedy wstrząs może rozbić mu czaszkę
i pogruchotać kości.
Jeżeli jest godzien jechać ze mną, to przeżyje odparł
nieporuszony Olgierd. Jeśli
nie, to nie zasługuje na to, aby żyć. Rąb!
Pierwsze uderzenie topora o belkę i towarzyszące temu
drgania wywołały przeszywający
ból w opuchłych dłoniach i stopach barbarzyńcy. Ostrze
opadało raz po raz, a każde uderzenie
rozbrzmiewało echem w otępiałym mózgu Conana, powodując
dygotanie udręczonych
nerwów. Jednak zacisnął zęby i nawet nie pisnął. Topór
przeciął belkę, krzyż zachwiał się na
podciętej podstawie i runął w tył. Conan naprężył
wszystkie mięśnie, z całej siły przycisnął
głowę do belki i trzymał ją sztywno. Krzyż z łoskotem
uderzył o ziemię, lekko podskakując.
Wstrząs na nowo otworzył rany Cymeryjczyka i na moment
ogłuszył go. Oszołomiony i
obolały z trudem odzyskiwał przytomność, świadom tego, że
stalowe mięśnie złagodziły jego
upadek i uchroniły przed poważniejszymi obrażeniami.
Nawet nie jęknął, chociaż krew ciekła mu z nozdrzy, a
wnętrzności skręcał mdlący ból.
Pomrukując z uznaniem, Dżebal pochylił się nad nim i
kleszczami używanymi do ściągania
końskich podków złapał za główkę ćwieka wbitego w prawą
dłoń Conana, rozrywając mu
skórę, aby lepiej chwycić głęboko wbity gwózdz. Kleszcze
były za małe do takiej roboty.
Dżebal pocił się i szarpał, klnąc i mocując się z opornym
żelazem, wyginając je w przód i w
tył w drewnie i w nabrzmiałym ciele. Krew ciekła
Strona 163
Howard Robert E - Conan pirat.txt
Cymeryjczykowi po palcach. Leżał tak
nieruchomo, jakby nie żył; jedynie ciężki oddech
świadczył, że jest inaczej. wiek wyszedł i
Dżebal z pomrukiem zadowolenia uniósł go w górę, po czym
odrzucił precz i zajął się
następnym.
Cała męczarnia powtórzyła się, po czym Dżebal zabrał się
do uwalniania nóg barbarzyńcy.
Jednak Conan usiadł na krzyżu, wyrwał mu kleszcze z ręki
i gwałtownie odepchnął. Ręce
miał spuchnięte jak banie i zdawało mu się, że zamiast
palców ma same kciuki; kiedy je
zacisnął, ból był tak straszny, że musiał przygryzć
wargi, aż pociekła mu krew. Jednak,
oburącz trzymając kleszcze, jakoś wyrwał najpierw jeden,
a potem drugi ćwiek. Nie były
wbite tak głęboko jak dwa pierwsze.
Podniósł się sztywno i stanął prosto na opuchniętych,
poranionych stopach, chwiejąc się
lekko, z twarzą i torsem oblanym zimnym potem. Poczuł
gwałtowne skurcze żołądka i z
trudem powstrzymał mdłości.
Obserwujący go obojętnie Olgierd wskazał mu skradzionego
konia. Conan powlókł się w
kierunku wierzchowca, czując przy każdym kroku ostry,
przeszywający ból, od którego
krwawa piana wystąpiła mu na usta. Zniekształcona,
pozbawiona czucia ręka wymacała jakoś
łęk siodła, a zakrwawiona stopa trafiła w strzemię.
Zaciskając zęby, podskoczył i prawie
umarł w powietrzu; jednak znalazł się w siodle i w tej
samej chwili Olgierd smagnął konia
batem. Zaskoczone zwierzę stanęło dęba, a siedzący na nim
człowiek zachwiał się i pochylił
bezwładnie, niemal wysadzony z siodła. Conan owinął sobie
cugle wokół rąk, przytrzymując
je kciukami. Ostrożnie napiął muskularne bicepsy,
zmuszając konia, by stanął na przednie [ Pobierz całość w formacie PDF ]