[ Pobierz całość w formacie PDF ]

otoczony naszą troskliwą, choć niedostateczną opieką. Ja wraz z towarzyszami
Polakami postanawiam pozostać nadal w toldzie,
Na szczęście w nocy choroba mija, rano nie ma już gorączki. Toteż niemało się
dziwię, gdy Brazylijczycy mimo to zabierają się do odejścia, oświadczając, że nie mogą
inaczej.
 Ależ Alfredowi już znacznie lepiej!  tłumaczę im.  Jutro wyzdrowieje
zupełnie.
 O, senhor, być może, że wyzdrowieje  odpowiada Pedro Laserda. 
Jednakże my musimy pójść do domu.
 Dlaczego?  wyrywa mi się prawie opryskliwie.  Zupełnie tego nie
rozumiem.
 Musimy, nie wytrzymamy tutaj!
 Jak to, nie wytrzymacie?
Spojrzałem badawczo na twarz Pedra. Spostrzegam na niej to, czego dotychczas
nie widziałem: bezgraniczny smutek i przygnębienie, a także jakąś obłędną zaciekłość.
 Czy pan może chory?  pytam. Pedro lekceważąco wzdryga ramionami.
 Chory?  powtarza.  Skądże!
 Czy może zle was traktowałem?
 Nic podobnego, senhor, proszę tak nie myśleć.
 Albo złe jedzenie?
 Dosyć było wszystkiego, fiżonu, farinhy i słoniny. Przecież jeszcze pozostało
wiele z anty.
 No, więc cóż?
Najchętniej dodałbym: u licha. Brazylijczycy spoglądają posępnie.
 Musimy odprowadzić Alfreda do domu.
 On już zdrowy!
 On jeszcze chory!
 To niech jeden go odprowadzi, a reszta pozostanie.
 My wszyscy musimy go odprowadzić. Jest to nasz brat i przyjaciel.
Wówczas podchodzi do mnie Pazio i szepce po polsku zaniepokojonym głosem:
 Na miłość boską, nie upierajcie się, nie zatrzymujcie ich!
 Dlaczego nie?
 Gdyby zostali, robiliby nam awantury i utrudniali życie. Przecież oni chorzy.
 Na co?
 Na upadek ducha. Zachorowali, bo tęsknią do domu, bo zbyt długo już padają
te paskudne deszcze, bo kiepskie spanie, a zresztą, czy ja wiem, dlaczego?... Choroba
Alfreda dobiła ich.
 Przed trzema dniami byli wszyscy najlepszej myśli, gdy upolowano antę.
 Phi, przed trzema dniami I Od tego czasu zachorował Alfredo, a u nich
wybuchła melancholia.
 To prawdziwa histeria I
 Możliwe. To nasz klimat tak sprawia, że ludzie są chwiejni i niewytrzymali.
Pazio ma słuszność: ohydny klimat. Przeglądam się w lusterku i sam siebie nie
poznaję. Zdumieniem przejmuje mnie wychudzona twarz o sterczących kościach
policzkowych i zapadłych oczach. Całe szczęście, że wciąż jeszcze animusz dopisuje i
nie tracimy odwagi. Więc Pazio, mimo wszystko, śmieje się z mojej twarzy:
 Puszcza podżarła was trochę.
Pazio żartuje, ale i jego złapała. Od kilku dni budzi się rano z dotkliwym bólem
głowy. To podobno wspomnienie malarii, na którą chorował ciężko przed trzema laty.
Teraz leczył się w ten sposób, że zamiast śniadania wyżerał cenną chininę z naszej
apteczki polowej. Dopiero po tej dawce ból głowy ustawał i Pazio nabierał ochoty do
życia.
 Więc puścić Brazylijczyków?  pytam go wracając do tematu.
 Na złamanie karku!
 A czy damy sobie sami radę?
 Jak najlepiej. Będzie nam wprawdzie brakowało ich psów, za to Indianie
zaprowadzą nas do najlepszych szupadorów na anty, gdzie psów nie potrzeba. Gdy
nawinie się jaguar lub puma, to Indianie nie gorzej je wytropią, niż uczyniłyby to psy
myśliwskie  o tym jestem przekonany.
Wobec tego każę Bolkowi przygotować sute śniadanie pożegnalne. Do fiżonu ma
wziąć moc słoniny, natomiast na rozgrzanie żołądków sporządzić świeży, gorący
szimaron, a w końcu uraczyć nas czarną kawą. Bolek właśnie wydobywał spod
paznokci nóg pchły ziemne, które wczoraj wgryzły mu się pod skórę. Przerwał
natychmiast tę codzienną robotę i żwawo spełnia polecenie.
Na mej lewej ręce siadł komar. Ma jasne nóżki i głowę przybliża do skóry
bardziej niż odwłok. Jest to widliszek, rozsadnik straszliwej plagi tych okolic, malarii.
Zabiłem go uderzeniem prawej dłoni.. Pozostała po nim maleńka plama krwi. Za dwa
tygodnie okaże się, czy mnie zaraził.
Zresztą był to już dwudziesty widliszek zabity tego rana na moim ciele.
27. ZAWIAE UKAADY
%7łegnaliśmy Brazylijczyków serdecznie jak przyjaciół. Chociaż spłatali mi figla,
nie mam do nich żalu. Po ich odejściu wracamy do ogniska i siadamy znów naokoło, by
wypić resztę kawy. Kawa udała się Bolkowi, jest czarna i gęsta prawie jak smoła.
Unoszący się w powietrzu aromat mile łechce powonienie.
Tiburcio ma dobry nos: wie zawsze, kiedy się pojawić. Oto wychodzi z chaty i
siada przy nas. Oczywiście dostaje kawy.
 Odeszli!  głośno i z nie ukrywanym, złośliwym zadowoleniem stwierdza
stan faktyczny.
 Odeszli!  odpowiada Pazio również zadowolony.
Tiburcio patrzy spode łba na Pazia. Po chwili, nie pytając nikogo, nalewa sobie
odważnie drugi kubek kawy i sypie żółtego cukru tyle, że sięga do powierzchni .płynu.
Należy stwierdzić na jego wytłumaczenie, że w Brazylii wszyscy piją kawę słodką jak
ulepek.
 Tym lepiej dla was, że odeszli!  oświadcza Tiburcio.
 To prawda!  przyznaje mu Pazio.  Ale powiedz nam, compadre Tiburcio,
dlaczego uważasz, że lepiej dla nas?
 Bo naprowadzę was na anty, na wiele ant.
 Tak? Naprowadzisz nas na wiele ant?
Tuburcio stroi przebiegłą minę i powiada:
 Ale tylko wtenczas was naprowadzę, gdy bardzo dobrze zapłacicie.
 Naturalnie, że senhor zapłaci ci dobrze. Tiburcio kołysze powoli głową,
mierzy nas wyniosłym spojrzeniem, uśmiecha się zarozumiale i rzuca pytanie:
 A ile zapłaci?
Na tym pytaniu łapie go Pazio. Wcale nie odpowiadając Indianinowi, wszczyna
rozmowę na zupełnie inny temat. Tiburcio, trochę urażony, zżyma się. Pazio rozprawia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl