[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zboczach, gdzie pełno zdradzieckich kryjówek.
Jakże lekkomyślni byli ci Amerykanie! Niby barany pchali się wprost pod nasze lufy.
Czyżby po pogromie w kanionie Lamotte ani trochę nie zmądrzeli?
Sierdzisty ogień z pięćdziesięciu strzelb wstrząsnął skalistym zboczem. Pięciu białych
padło od razu, pozostali oszołomieni próbowali szukać ratunku w załomach skalnych. Na
próżno. Gwałtownie natarliśmy na nich i wybili do nogi. Z naszych jedynie Dwa Księżyce
odniósł ranę.
W przystępie radości wypaliłem na wiwat i wydałem kilka dzikich okrzyków na
pohybel wrogom.
- Milcz! - huknął na mnie Biały Ptak. - Wojownik nie chełpi się zwycięstwem nad tak
lichym wrogiem. Pięciu naszych przeciwko ich jednemu! Ryki zachowaj na stosowniejszą
chwilę.
Poczułem się tak głupio, że chętnie bym się zapadł pod ziemię. Teraz dopiero
spostrzegłem, że na twarzach wojowników nie było wcale oznak triumfu; w milczeniu
zbierali zdobyczną broń. Szczęściem dla mnie Biały Ptak wnet o mnie zapomniał, gdyż jego
uwagę zaprzątnęły daleko ważniejsze sprawy.
Od Wzgórza Cottonwood pędził na nas oddział kawalerii, liczący chyba osiemdziesiąt
strzelb. Wszelako równocześnie dołączył do nas zaalarmowany Olikut z głównymi siłami i
obecnie mieliśmy stu pięćdziesięciu wojowników, a więc tęgą przewagę. Czyżby gotowała
się nowa klęska Amerykanów? Ich dowódca jednak w czas zwąchał, że dzieje się coś
niedobrego, i kazał trąbić do spiesznego odwrotu na Wzgórze Cottonwood. Owo wzgórze,
otoczone płaskim terenem, stwarzało niezłą warownię obronną. Nijak Długich Noży stamtąd
wykurzyć się nie dało. Po pierwszej próbie ataku zmuszeni byliśmy cofnąć się na bezpieczną
odległość, gdyż tamci zbyt gęstym prażyli do nas ogniem. Jedynie najlepszym naszym
strzelcom powiodło się kilkoma odległymi a precyzyjnymi strzałami ostudzić zapał tych
spośród Amerykanów, którzy, zanadto pewni siebie, wystawili się na pokaz.
Słońce wkrótce dotarło do kresu swego szlaku. Zapadła noc, czarna i nieprzenikniona,
gdyż niebo zaciągnęło się chmurami, które przygnał wschodni wiatr. Toteż dopiero nad
ranem odkryliśmy, że Jankesi czmychnęli ze wzgórza. Wnosząc po śladach, oddalili się ku
Lapwaj. Wysłani za nimi zwiadowcy przynieśli ważne wieści: otóż z Lapwaj wyruszyły
wreszcie tabory z zaopatrzeniem i żołnierze z Cottonwood przyłączyli się do eskortującego je
oddziału. A dowódcą tego oddziału był nie kto inny, jeno rotmistrz Perry, dobry nasz
znajomy z kanionu Lamotte. Nowiny owe powitaliśmy skwapliwie, a szczególnie ucieszył się
Biały Ptak, który za punkt honoru wziął sobie, by Jednorękiego pozbawić prowiantów:
- Pierwej życie oddam, nizli wozy przepuszczę! - mocno zapowiadał.
Perry, wzmocniony oddziałem z Cottonwood, miał pod sobą siłę równą naszej, około
stu pięćdziesięciu żołnierzy, toteż nie spieszno nam było z atakiem. Pozwoliliśmy mu dotrzeć
do Wzgórza Cottonwood i tu go otoczyliśmy. Tymczasem nadciągnął zawiadomiony o
wszystkim Wódz Józef i polecił rodzinom rozbić obóz nad wijącym się nie opodal
Strumieniem Czerwonej Skały. Stamtąd - o ile zaszłaby tego potrzeba - można było
bezpiecznie wycofać się na wschód nad Clearwater i dalej jeszcze - do Montany.
Zrazu mniemaliśmy, że Perry, niewątpliwie wiedząc, jak niecierpliwie wypatruje go
generał Howard, będzie wyłaził ze skóry, żeby tylko przebić się do niego. Atoli wódz %7łółty
Byk, obserwujący Amerykanów przez lornetkę, naraz wprawiony czymś w zdziwienie,
szybko podał szkła Wodzowi Józefowi.
- Tak. Okopują się! - rzekł Wódz Józef. - Zdaje się, że Perry nie ma ochoty opuścić
wzgórza.
Wkrótce gołym okiem dojrzeliśmy wzmożoną krzątaninę wśród Długich Noży.
Chyba trzydziestu wylazło chyłkiem przed ustawione półkolem wozy i żwawo zaczęło kopać
rowy.
- Spójrz! - Czarny Jastrząb zawołał nagle zduszonym głosem do mego brata. - Tam, ci
dwaj cywile, czy jeden z nich to nie Jack Douglas?
- W istocie, to on! - zdumiał się Swawolny Wiatr. - Znowu on!
- Tym razem mi nie ujdzie! - z gardła Czarnego Jastrzębia wydobył się zgrzyt.
Wraz z mym bratem i kilkoma innymi przyjaciółmi Czarny Jastrząb czyhał, żeby
dziobnąć Douglasa, wszakże tamten miał się na baczności i niebawem zniknął za wozami,
nie pokazując się więcej. Mimo to Czarny Jastrząb nieprzerwanie trwał ze strzelbą w
pogotowiu; jego twarz się ścięła, a oczy mu pałały.
Dzień z wolna dobiegł końca w pozornym spokoju. Dopiero nad ranem nowe
wydarzenia postawiły nasze obozowisko w mig na nogi. Oto zjawił się jeden z [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
zboczach, gdzie pełno zdradzieckich kryjówek.
Jakże lekkomyślni byli ci Amerykanie! Niby barany pchali się wprost pod nasze lufy.
Czyżby po pogromie w kanionie Lamotte ani trochę nie zmądrzeli?
Sierdzisty ogień z pięćdziesięciu strzelb wstrząsnął skalistym zboczem. Pięciu białych
padło od razu, pozostali oszołomieni próbowali szukać ratunku w załomach skalnych. Na
próżno. Gwałtownie natarliśmy na nich i wybili do nogi. Z naszych jedynie Dwa Księżyce
odniósł ranę.
W przystępie radości wypaliłem na wiwat i wydałem kilka dzikich okrzyków na
pohybel wrogom.
- Milcz! - huknął na mnie Biały Ptak. - Wojownik nie chełpi się zwycięstwem nad tak
lichym wrogiem. Pięciu naszych przeciwko ich jednemu! Ryki zachowaj na stosowniejszą
chwilę.
Poczułem się tak głupio, że chętnie bym się zapadł pod ziemię. Teraz dopiero
spostrzegłem, że na twarzach wojowników nie było wcale oznak triumfu; w milczeniu
zbierali zdobyczną broń. Szczęściem dla mnie Biały Ptak wnet o mnie zapomniał, gdyż jego
uwagę zaprzątnęły daleko ważniejsze sprawy.
Od Wzgórza Cottonwood pędził na nas oddział kawalerii, liczący chyba osiemdziesiąt
strzelb. Wszelako równocześnie dołączył do nas zaalarmowany Olikut z głównymi siłami i
obecnie mieliśmy stu pięćdziesięciu wojowników, a więc tęgą przewagę. Czyżby gotowała
się nowa klęska Amerykanów? Ich dowódca jednak w czas zwąchał, że dzieje się coś
niedobrego, i kazał trąbić do spiesznego odwrotu na Wzgórze Cottonwood. Owo wzgórze,
otoczone płaskim terenem, stwarzało niezłą warownię obronną. Nijak Długich Noży stamtąd
wykurzyć się nie dało. Po pierwszej próbie ataku zmuszeni byliśmy cofnąć się na bezpieczną
odległość, gdyż tamci zbyt gęstym prażyli do nas ogniem. Jedynie najlepszym naszym
strzelcom powiodło się kilkoma odległymi a precyzyjnymi strzałami ostudzić zapał tych
spośród Amerykanów, którzy, zanadto pewni siebie, wystawili się na pokaz.
Słońce wkrótce dotarło do kresu swego szlaku. Zapadła noc, czarna i nieprzenikniona,
gdyż niebo zaciągnęło się chmurami, które przygnał wschodni wiatr. Toteż dopiero nad
ranem odkryliśmy, że Jankesi czmychnęli ze wzgórza. Wnosząc po śladach, oddalili się ku
Lapwaj. Wysłani za nimi zwiadowcy przynieśli ważne wieści: otóż z Lapwaj wyruszyły
wreszcie tabory z zaopatrzeniem i żołnierze z Cottonwood przyłączyli się do eskortującego je
oddziału. A dowódcą tego oddziału był nie kto inny, jeno rotmistrz Perry, dobry nasz
znajomy z kanionu Lamotte. Nowiny owe powitaliśmy skwapliwie, a szczególnie ucieszył się
Biały Ptak, który za punkt honoru wziął sobie, by Jednorękiego pozbawić prowiantów:
- Pierwej życie oddam, nizli wozy przepuszczę! - mocno zapowiadał.
Perry, wzmocniony oddziałem z Cottonwood, miał pod sobą siłę równą naszej, około
stu pięćdziesięciu żołnierzy, toteż nie spieszno nam było z atakiem. Pozwoliliśmy mu dotrzeć
do Wzgórza Cottonwood i tu go otoczyliśmy. Tymczasem nadciągnął zawiadomiony o
wszystkim Wódz Józef i polecił rodzinom rozbić obóz nad wijącym się nie opodal
Strumieniem Czerwonej Skały. Stamtąd - o ile zaszłaby tego potrzeba - można było
bezpiecznie wycofać się na wschód nad Clearwater i dalej jeszcze - do Montany.
Zrazu mniemaliśmy, że Perry, niewątpliwie wiedząc, jak niecierpliwie wypatruje go
generał Howard, będzie wyłaził ze skóry, żeby tylko przebić się do niego. Atoli wódz %7łółty
Byk, obserwujący Amerykanów przez lornetkę, naraz wprawiony czymś w zdziwienie,
szybko podał szkła Wodzowi Józefowi.
- Tak. Okopują się! - rzekł Wódz Józef. - Zdaje się, że Perry nie ma ochoty opuścić
wzgórza.
Wkrótce gołym okiem dojrzeliśmy wzmożoną krzątaninę wśród Długich Noży.
Chyba trzydziestu wylazło chyłkiem przed ustawione półkolem wozy i żwawo zaczęło kopać
rowy.
- Spójrz! - Czarny Jastrząb zawołał nagle zduszonym głosem do mego brata. - Tam, ci
dwaj cywile, czy jeden z nich to nie Jack Douglas?
- W istocie, to on! - zdumiał się Swawolny Wiatr. - Znowu on!
- Tym razem mi nie ujdzie! - z gardła Czarnego Jastrzębia wydobył się zgrzyt.
Wraz z mym bratem i kilkoma innymi przyjaciółmi Czarny Jastrząb czyhał, żeby
dziobnąć Douglasa, wszakże tamten miał się na baczności i niebawem zniknął za wozami,
nie pokazując się więcej. Mimo to Czarny Jastrząb nieprzerwanie trwał ze strzelbą w
pogotowiu; jego twarz się ścięła, a oczy mu pałały.
Dzień z wolna dobiegł końca w pozornym spokoju. Dopiero nad ranem nowe
wydarzenia postawiły nasze obozowisko w mig na nogi. Oto zjawił się jeden z [ Pobierz całość w formacie PDF ]