[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pózniej Ang. Ubezpieczał go szwagier, przepasany końcem liny chłopca. Lecz Ang nie przebywszy nawet połowy
drogi zatrzymał się nagle, szarpiąc konwulsyjnie za linę. Wskazał na coś ręką i nagle poleciał w dół. Szerpa wy-
konał raptowny ruch, napinając linę ubezpieczającą. Ang uderzył się mocno o ściany szczeliny i zawisł bez ruchu,
zgięty w pół.
Wyciągnęliśmy go i napoiliśmy koniakiem z manierki Milforda. Kiedy oprzytomniał, zerwał się na równe nogi i
znów upadł na ziemię. Zawołał coś po szerpsku, wskazując rozpadlinę. Na twarzach jego rodaków odmalowało
się zdumienie i strach. Lakhpa Chedi opasał się liną i spuścił na dół.
 Tam leży ojciec Anga  powiedział szeptem Mil-ford.  Niewiarygodna historia!
Istotnie, zdarzyło się coś, co nie tylko Szerpom mogło się wydawać cudem. Zwłoki ojca Anga, które leżały od
jesieni do wiosny w grocie utworzonej przez bryły lodu, ocalały mimo ruchów lodowca. Nowa szczelina odsłoniła
kryjówkę; Szerpowie wyciągnęli zwłoki na górę.
Człowiek, który leżał przed nami, wyglądał jak gdyby zmarł niedawno. Miał zmiażdżone nogi, które zwisały jak
strzępy szmat. Mętne oczy były szeroko rozwarte, usta skrzywione; umarł widocznie w ciasnej grocie wskutek
upływu krwi lub braku powietrza. Głęboko poruszeni staliśmy nad zwłokami. Szerpowie odmawiali modlitwę. Ang
leżał przy ojcu.
Aów i pozostali uczestnicy wyprawy zaczęli się niecierpliwić. Dziwili się bardzo, że zwłoki tak dobrze zachowały
się w lodospadzie  ale nie obchodziły ich sprawy Szerpów ani nasze plany.
 Co teraz?  zawołał Aów, wskazując zwłoki.
 Zrobimy tak  odparł Milford niezbyt grzecznym tonem  ja z kolegą i tym chłopcem wracamy do bazy.
Zabieramy trzech tragarzy, trzeba odnieść zwłoki. A reszta pójdzie z panami.
Aów był niezadowolony, ale nic nie odpowiedział. Sprawa przybrała jednak nowy obrót. Szerpowie ogarnięci
zabobonnym strachem oświadczyli, że dalej nie pójdą. Uczestnicy ekspedycji oburzali się, ale byli bezsilni. Wyru-
szyliśmy w powrotną drogę. Szerpowie na zmianę nieśli zwłoki. Milford prowadził Anga, który ledwie trzymał się
na nogach.
W Thiangbocze odbył się pogrzeb. Zwłoki według szerp-skiego obyczaju spalono. Ang jak gdyby skamieniał.
Nie można było z niego wydobyć słowa. Odezwał się tylko jeden raz. Wówczas, kiedy Lakhpa Chedi zabrał się do
zdejmowania amuletu z szyi zmarłego. Zdaniem Szerpów był to bardzo cenny amulet  nie pamiętam nawet, co
się w nim znajdowało. Właśnie w tym momencie przerażony Ang zawołał:  Czarna Zmierć!"
Zbliżyliśmy się do zwłok. Na odsłoniętej piersi Szerpy widniały wyrazne duże czarne plamy.
 Gangrena  stwierdziłem. Milford pokiwał przecząco głową.
 Czarna Zmierć... zemsta bogów...  mamrotał Ang, nie mogąc oderwać oczu od zwłok ojca. Na obliczu
Milforda malowało się zdumienie i niepokój.
 To chyba nie jest gangrena  rzekł szeptem.  Niech pan popatrzy na jego ręce... i na oczy.
Wyciągnięte wzdłuż tułowia śniade ręce 'zmarłego były jak gdyby zwęglone  nad paznokciami rysowały się
czarne pasemka szerokości dwóch centymetrów. Takie same czarne obwódki otaczały otwarte, szkliste oczy.
Nie, to nie były objawy gangreny.
  Czarna Zmierć  mamrotał monotonnie Ang. Lakhpa Chedi spoglądał na niego ze współczuciem i lę-
kiem. Nie wiedziałem wówczas, czy rozumie sens słów Anga. Pózniej okazało się, że wiedział o wszystkim, lecz
nie oponował, zapewne ze względu na szacunek dla Europejczyków, którzy uratowali życie jego żonie. A może
po prostu uważał, że Ang, który złamał przyrzeczenie, jest bezpowrotnie zgubiony.
W nocy przebudziłem się i ujrzałem, że Milford nie śpi. Palił papierosa.
 Co panu, Monty?
 Chciałbym wiedzieć, jaką tajemnicę kryje świątynia  odpowiedział szeptem.
 Monty, to jakaś niejasna sprawa! Niech pan lepiej zrezygnuje z tego wszystkiego!
 Nie, nie mogę, Alek!  odparł wzdychając ciężko.  Chciałbym zrezygnować, ale nie mogę. To jest
silniejsze cde mnie.
Powiedział  dobranoc", wsunął się do śpiwora i odwrócił się na bok.
W bazie spędziliśmy trzy dni. Ostatniego dnia wieczorem Ang powiedział, unikając naszego spojrzenia:
 Czuję się lepiej, możemy jutro wyruszyć. Droga potrwa dzień.
Było jeszcze ciemno, kiedy zaczęliśmy się przygotowywać do wymarszu. Nie zabieraliśmy w drogę zbyt wielu
rzeczy. Cała sprawa nie podobała mi się coraz bardziej. Jeśli nawet nic się nam nie stanie, jak się ustosunkują do
naszej wyprawy władze Nepalu, czy nie wywoła to jakichś komplikacji? Milford zapewniał, że nie mamy się czego
obawiać. Władze lokalne nie interesują się zbytnio terenami wysokogórskimi, a w ostateczności powiemy, że
zabłądziliśmy w górach. Nie sądziłem, że do tego dojdzie. Po prostu miałem przeczucie, że nasza wędrówka zle
się skończy.
Gybym wówczas wiedział, jaki obrót przybierze! Lecz gdybym nawet wiedział, nic by się nie zmieniło. Milford
nie odstąpiłby od swych zamiarów, a Ang wyraznie po-
godził sią z myślą o śmierci. Nie potrafiłbym ich przekonać.
Zrobiłem jedyną rzecz, którą mogłem zrobić. Postarałem się przynajmniej częściowo zabezpieczyć. Porozumia-
łem się z Lakhpą Chedi i jeszcze jednym Szerpą, by szli za nami w pewnej odległości i w razie potrzeby pospie-
szyli z pomocą. Obiecałem im sowitą nagrodę. Ale i bez tego Szerpowie wyrazili zgodę.
 Nie podejdziemy do świątyni, będziemy czekać na was w pobliżu  rzekł Lakhpą Chedi.
W drodze dwukrotnie zostawałem w tyle i stwierdziłem, że Szerpowie idą w pewnej odległości za nami.
Opuściliśmy cichaczem obóz i wyruszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim. Ang szedł na czele.
 Byłeś już tam?  zapytał go Milford.
 Idę tam pierwszy i ostatni raz w życiu  odparł chłopiec posępnie.  Ojciec mi opowiadał.
Pod koniec dnia dostaliśmy się wąską granią za wielki występ skalny i znalezliśmy się na małej platformie w
wąwozie. Ang westchnął głęboko.
 Oto świątynia Synów Nieba!  powiedział wyciągając rękę przed siebie.
Wąwóz był ponury  wąski, głęboki, czarny, bez śladu drzew czy krzewów. Naprzeciw nas, na szerokim
tarasie znajdował się mały, przysadzisty budynek, tak samo czarny, posępny i złowieszczy, zlewający się niemal
ze skalnym tłem. Wejście do świątyni było szczelnie zamknięte. Przed budynkiem nie widać było nikogo. W po-
bliżu spływał z góry wodospad, napełniając wąwóz łoskotem i pyłem wodnym.
 Czy przychodzą tu pielgrzymi?  zapytał Milford.
 Tutaj nikt nie przychodzi  odparł Ang ponurym głosem.
Ciarki mnie przeszły.  Tam do licha, byle wydostać się stąd jak najprędzej"  pomyślałem.
Milford z ciekawością przyglądał się świątyni.
 Czy jest tam ktoś?  zapytał.  A most gdzie się znajduje?
 Mieszka tam ihnich  rzekł Ang lakonicznie,  a A most znajduje się trochę dalej, za zakrętem.
 Przecież mówiłeś, Ang, że świątynia zbudowana została w miejscu, w którym Synowie Nieba zeszli na Zie-
mię  odezwał się Milford.  Czy zeszli właśnie na ten taras?
 Synowie Nieba byli trochę wyżej, tam, nad wąwozem, A świątynię kazali zbudować w ten sposób, żeby jej
nie było widać  brzmiała odpowiedz.
Przeszliśmy przez most. Przyzwyczaiłem się już do tutejszych mostów wiszących. Lecz ten most był przeraża-
jący. Kiedyś był chyba dość mocny, ale obecnie przegnił doszczętnie. Brakło w nim połowy listew, wszędzie ziały
wielkie otwory, poręczy brak było prawie na całej długości. Nawet Milford wahał się chwilę. Przewiązaliśmy się
liną. Pierwszy poczołgał się Milford, za nim Ang, ja byłem ostatni.
Zanim Milford udał się do świątyni, wspiął się na górę. Poszliśmy za jego przykładem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl