[ Pobierz całość w formacie PDF ]

często garbili się; wyciągali, poziewali. Czasem pies podnosił głowę i wtedy patrzali sobie w oczy. Pan
śmiał się do psa wszystkie zęby ukazując.
- A co, Sargas? Na Niemen może pójdziem? Na Niemnie lepiej, che, che, che!
Pies wyciągał się i głowę w stronę rzeki zwracał.
- Nie można, Sargas, nijak nie można! Nie puszczają nas na Niemen, che, che, che! _
- Julek! - zabrzmiał głos zawsze czegoś rozgniewanego Adama - zasnął stojąc czy co? snopy dawaj!
hrabia!
- Julek! - po kilku minutach donośnie wołała Elżusia - położyłeś się już czy co? Bardzo słusznie! Leż
sobie, a żyto niech gnije na ziemi!
Wielki chłopiec, który istotnie jak długi rozciągnął się był na ścierni i leniwą rękę zatopił w kudłach
Sargasa, wstał, wyciągnął się i począł znowu snopy wiązać.
Dalej, co kilka i kilkanaście zagonów, różowiały i błękitniały kaftany kobiet i dziewcząt, iskrzyły się na
głowach kwieciste chustki, czerwone i żółte kwiaty; pod jedną ścianą stojącego jeszcze zboża widać
było kilka żwawo zwijających się najemnic Domuntówny i ją samą, to żnącą, to góry snopków uwożącą
ku domowi, a na przeciwnym krańcu wydrążonego w zbożu zagłębienia, z dala od wszystkich, wlokła
się smutnie uboga, samotna para ludzi. Mężczyzna był tam bosy i cały odziany w grube, szarawe
płótno; kobieta w ciemnej, starej odzieży starą chustkę miała na głowie. Na ich zagonie stał wóz
zaprzężony jednym mizernym konikiem i owinięte w płachty leżało kilkomiesięczne dziecko. Nikt im nie
pomagał, nikt nawet z tych, którym obok nich z sierpem lub snopem prze- i chodzić wypadło, z nimi nie
rozmawiał. Był to najuboższy z Bohatyrowiczów, mieszkaniec chatki, bez komina i ogrodu, stojącej pod
dębem, i jego żona chłopka.
Wszyscy ci ludzie znajdowali się tak blisko siebie nie dlatego, aby zagony, na których pracowali, były
jedyną ich własnością, ale dlatego, że własności pojedyncze mieszały się na tej szerokiej równinie w
chaos samym tylko właścicielom znany, a dla wszelkiego obcego oka i pojmowania do rozwikłania
niepodobny. %7ładen z nich gruntu swego nie posiadał w jednej ściśle ograniczonej całości ani w
bezpośrednim z domem swym sąsiedztwie. Rzekłbyś, paciorki do mnóstwa osób należące i na traf w
najróżniejsze kierunki rozsypane, a w przeciągu czasu na drobne ułamki rozbite. Każdy z nich wiedział,
gdzie szukać swoich ołamków, i od jednego do drugiego przechodził z pługiem siejbą kosą i sierpem. W
tym miejscu ułamek Jana i Anzelma znajdował się tuż obok tego, na którym pracowała rodzina
Fabiana. Dwie tylko żniwiarki znajdowały się na nim: młodziutka, wiotka dziewczyna, której delikatnej
twarzy nawet ciężki, całodzienny mozół zaczerwienić nie mógł okrywając ją tylko słabym rumieńcem i
lśniącą wilgocią potu, i tęga, muskularna, prosta jak świeca kobieta na pięćdziesiąt lat wyglądająca. O
lat pięćdziesiąt można ją było po sądzić tylko z powodu zmarszczek gęsto jej czoło okrywających i
ciemnej skóry, która jej drobne, chudawe rysy okrywała. Ale z ruchów sprężystych i trochę nawet
nerwowych, z blasku małych, ciemnych oczu, z białości zębów co chwilę ukazujących się zza
przywiędłych warg, wydawała się prawie zupełnie młodą. %7łęła prędko, z zapałem, wybornie, zabierając
na raz wielkie garście żyta i tnąc je równo, nisko przy ziemi. Jednak ile razy prostowała się i nieco w tył
odgięta ściętą garść do innych, już na ziemi leżących przyłączała, tyle razy do kogoś zagadywała, z
żartem zawsze, ze śmiechem, z filuternymi spojrzeniami i zamaszystymi ruchami ramion, od których
sierp jej rzucał w powietrze błyskawice wesołe i częste. W białej koszuli osłoniętej nieco skrzyżowaną
na piersi chustką, w krótkiej spódnicy w czerwone i granatowe pasy, w małym czepku z białego perkalu
na siwiejących włosach, wydawała się najweselszą, najżwawszą i najrozmowniejszą ze wszystkich
żniwiarek, choć była pomiędzy nimi najstarszą. Kobiety i dziewczęta odcinały się jej, czasem z
chwilowym gniewem, gdy jednej dogadywała, że żnie powoli, i na wyścigi z sobą wyzywała; drugiej
kawalerem jakimś, który ożenił się już, w oczy kłuła; trzeciej o weselu zaraz po żniwach nastąpić
mającym przypominała. Chłopcy śmieli się z niej, o zdrowie trzeciego jej męża i o to, wiele jeszcze razy
za mąż wyjść myśli, zapytywali. Teraz przed kilku minutami przerwała znowu pracę swoją i stojąc
przed kimś na snopach siedzącym głośno prawiła:
- Bo to, widzi panienka, po czym poznać głupiego? Po śmiechu jego. Kpinkują sobie ze mnie, że [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl