[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ostatnich. Zasadniczo słaby człowiek, Dobbs, pragnął posady dyrek-
tora naczelnego i rozmyślnie tłumił w sobie świadomość, że nie
byłby w stanie jej podołać, świadomość, która zżerała go od środka,
jak robak jabłko.
Biedak, pomyślał Scott, zapalając silnik. Ucieczka od rzeczywis-
tości.
Dojechał do rogu i skręcił w stronę miasta. Zdążył przebyć jakieś
trzysta metrów, kiedy zorientował się, że coś się dzieje z układem
kierowniczym. Wóz nie reagował na ruchy kierownicy i Scott od-
niósł niesamowite wrażenie, że płynie.
Nagle, ku swemu zaskoczeniu, zobaczył, że samochód rzeczy-
wiście płynie, z kołami zawieszonymi dobry metr ponad ziemią.
Nawet nie zdążył mrugnąć, gdy pojazd przekoziołkował, a on sam
uderzył głową o przednią szybę i stracił przytomność.
Kiedy doszedł do siebie, okazało się, że wciąż tkwi za kierowni-
cą, a wóz stoi na czterech kołach. Uniósł dłoń i syknął, gdyż palce
natrafiły na potężnego guza na głowie. Rozejrzał się, ale niczego nie
dostrzegł. Wszystkie szyby pokryła gruba warstwa śniegu, która nie
przepuszczała światła.
Wysiadł z samochodu i bezmyślnie popatrzył wokół. W pierw-
szej chwili nie wiedział, gdzie jest, a kiedy już się zorientował, jego
umysł nie chciał tego przyjąć. Chwycił go nagły skurcz. Oparł się
o samochód i zwymiotował.
Ponownie spojrzał na to, co wydawało się niemożliwe. Mgła
niemal rozpłynęła się i widać było Szczelinę, po drugiej stronie
rzeki. Po drugiej stronie. Oblizał wargi.
- Zostałem przerzucony przez tę cholerną rzekę! - wyszeptał.
Popatrzył na drugą stronę, tam, gdzie powinny znajdować się
zabudowania Hukahoronui. Nie dostrzegł niczego, oprócz rumo-
wiska śniegu.
Pózniej zmierzył odległość, jaką przebył niesiony przez lawinę.
Jego samochód został przeniesiony niemal kilometr poziomo i unie-
siony o prawie sto metrów, by wreszcie wylądować na czterech
kołach na wschodnim stoku. Silnik zgasł, ale kiedy Scott przekręcił
zapłon, zamruczał cicho, słodko, jak zawsze.
Lawina złapała wprawdzie doktora Roberta Scotta, ale dziwnym
trafem udało mu się wyjść z tego cało. Miał szczęście.
Ralph W. Newman był amerykańskim turystą. "W" przed jego
nazwiskiem oznaczało Wilberforce, fakt, którego starał się nie roz-
głaszać. Do Hukahoronui przyjechał na narty, ulegając namowom
poznanego w Christchurch człowieka, który stwierdził, że stoki są
tam doskonałe. Może tak było, ale trzeba przecież czegoś więcej, niż
śniegu na zboczu, do stworzenia ośrodka sportów zimowych. Hu-
kahoronui miało jednak do zaoferowania jedynie śnieg. Brakowało
nie tylko wyciągu krzesełkowego, organizacji, ale i tej niepowtarzal-
nej atmosfery towarzyskiej, w czasie wolnym od narciarskich wy-
czynów. Dansing, urządzany w hotelu w sobotnie wieczory, stano-
wił marny substytut.
Facetem, który opowiedział mu w Christchurch o urokach Hu-
kahoronui, był Charlie Peterson. Newman myślał teraz o nim jak
o naganiaczu.
Przyjechał więc do Hukahoronui na narty. Z pewnością nie mógł
przewidzieć, że znajdzie się pośrodku dwudziestoosobowego szere-
gu, trzymając długą, aluminiową tyczkę, skleconą z anteny telewi-
zyjnej i będzie ją metodycznie wpychać w śnieg tuż przed czubka-
mi butów, w rytm chrapliwych komend kanadyjskiego naukowca.
Wszystko to było wysoce nieprawdopodobne.
Mężczyzna stojący obok szturchnął go, wskazując na McGilla.
- Nadawałby się na kaprala.
- Masz rację - przyznał Newman. Poczuł, jak sonda uderzyła
o dno i wyciągnął ją,
- Myślisz, że on rzeczywiście zna się na lawinach?
- Chyba wie co robi. Spotkałem go na stoku, miał ze sobą jakiś
sprzęt naukowy. Powiedział, że to do badania śniegu.
Rozmówca Newmana wsparł się na sondzie.
- Tutaj też, jak mi się wydaje, wie co robi. Nigdy bym nie wpadł
na taki sposób poszukiwań. A zresztą nigdy nie musiałem się nad
tym zastanawiać, dopiero teraz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl