[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeprosin za to, że Molly cię przewróciła.
Jocelyn pokręciła odmownie głową.
- Miło z twojej strony, ale nie ma sprawy. Nic mi się nie stało.
- I to też należy uczcić. Co ty na to? - przymilał się. - Na ulicy przy
schodach do pomnika facet sprzedaje gorącą kawę.
Zatrzymała się i rzuciła mu pełne zmęczenia i rezygnacji
spojrzenie.
- Czy tak pan podrywa dziewczyny, panie Tucker? - zbeształa go. -
Szkolił się pan, żeby je przewracać i w ten sposób nawiązuje pan
nowe znajomości?
- Szczerze mówiąc... - Znów nieświadomie potarł kark i popatrzył
na nią spode łba. - Molly po raz pierwszy wpadła na tak ładną
kobietę. - Uniósł rękę w obronnym geście. - Wiem, że to brzmi jak
wyświechtane powiedzenie, ale przysięgam, że to prawda -
76
oznajmił z ręką na sercu.
- Jasne - powiedziała Jocelyn, nie wierząc mu ani trochę i starając
się nie zwracać uwagi na jego szczerą, dziecinnie naiwną minę.
- Wypijesz ze mną kawę? - Pochylił się i złapał psa na smycz. - Po-
czuję się lepiej, jeśli nie odmówisz. Po chwili wahania ustąpiła.
- Jeden kubek i jesteśmy kwita.
- Umowa stoi - zgodził się.
Ruszyli razem, pies wyprzedzał ich o krok i co chwila naprężał
smycz, potem zatrzymywał się, żeby zbadać jakiś zapach lub
popatrzeć na przelatującego ptaka.
Jocelyn martwiła się, patrząc na idącego obok niej Tuckera. Igrała
z ogniem i zdawała sobie z tego sprawę. Każdy kolejny ruch w
jego obecności zwiększał ryzyko, że zostanie rozpoznana mimo
starannego przebrania. Musiała być bardzo ostrożna, ale cały czas
czuła na sobie jego wzrok. Tucker z wyraznym zainteresowaniem
studiował jej profil.
Przypomniała sobie niektóre rady babci i starała się iść inaczej.
Opuściła podbródek i przygarbiła się.
- Pochodzisz z Waszyngtonu? - zapytał Tucker, kiedy przeszli
kilka metrów.
- Nie. - Właściwie mówiła prawdę, ponieważ Biały Dom był wy-
łącznie tymczasową rezydencją i Jocelyn za prawdziwy dom
uważała Wirginię.
Kiwnął głową, jakby ta odpowiedz potwierdziła tylko jego
domysły.
- Gdybyś chodziła tu na spacery, z pewnością Molly i ja byśmy cię
Pamiętali. Przychodzimy codziennie wczesnym rankiem, bez
względu na pogodę. Jesteśmy niezawodni, jak listonosz - dodał
Tucker i uśmiechnął się delikatnie. - Oczywiście nie roznosimy
poczty. Włóczymy się tylko aż Molly straci trochę energii.
- Ciekawe. - Jocelyn spodobało się jego porównanie.
- Pierwszy raz jesteś w stolicy? - Pochylił głowę w jej stronę z wy-
77
raznym zainteresowaniem, którego nie mogła nie zauważyć.
- Nie, nie pierwszy raz. - Podniosła wzrok na kolumnadę pomnika
Lincolna wznoszącą się przed nimi. - Ale minęły wieki, od kiedy
byłam tu z matką.
- To nie mogło być tak dawno - zauważył sucho Tucker.
- Dość dawno, bo miałam wtedy zaledwie dziesięć lat. - Wbijała
wzrok w słynny pomnik i udawała, że nic poza tym jej nie
interesuje.
- Wspaniały, prawda?
Poranne słońce padało na marmurową fasadę, a jego promienie się-
gały wysoko i oświetlały postać siedzącego prezydenta. Tucker też
popatrzył w tę stronę.
- Ten widok porusza mnie za każdym razem - powiedział cicho i
jakby na komendę zwolnił. - Nieważne, ile razy na niego patrzę,
zawsze robi na mnie wrażenie. Coś mi rośnie w środku. Każdy się
ze mną zgodzi. Nawet najbardziej cyniczny i cięty polityk poczuje
to samo - dodał.
Jocelyn nie mogła się opanować, żeby zadziornie nie zapytać:
- Znasz wielu polityków? - Sama zdziwiła się, że ma tyle tupetu,
ale chyba przebranie i charakteryzacja dawały jej fałszywe
poczucie bezpieczeństwa.
- Cynicznych i ciętych polityków? - zapytał, unosząc brwi. Kiedy
skinęła głową, Tucker popatrzył na północną linię horyzontu. - Jak
się mieszka w Waszyngtonie, siłą rzeczy spotyka się niektórych.
- Chyba tak. - Przed nimi wyrosły betonowe schody, które prowa-
dziły od sadzawki w górę do ulicy.
- A gdzie mieszkasz? - zapytał Tucker, kiedy razem zaczęli
wspinać się po stopniach. Pies kluczył zygzakami i obwąchiwał
schody.
- W Iowa.
- A gdzie dokładnie? - dopytywał się.
- Waterloo. - Jocelyn nie miała pojęcia, dlaczego właśnie taki adres
78
wpisała na formularzu hotelowym. Może zrobiła to podświadomie.
- Można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami. - Uśmiechnął się do
niej zachęcająco. - Pochodzę z Kansas, z Wichity.
- Więc jestem zaskoczona, że nie nazwałeś swojego psa na
przykład Toto - zażartowała.
- Jedno jest pewne, nie jesteśmy już w Kansas - odpowiedział
Tucker znanym cytatem z Czarnoksiężnika z krainy Oz, i wesołe
ogniki za-igrały mu w oczach.
- Masz rację - zgodziła się Jocelyn i rozpromieniła w uśmiechu.
Na szczycie schodów Tucker skręcił i ruszył do budki na kółkach
zaparkowanej przy krawężniku. Szła za nim, skuszona zapachem
kawy unoszącym się wokół. W połowie drogi Tucker nagle
zatrzymał się, spojrzał na psa i na smycz w dłoni, a potem na budkę
i odwrócił się do niej z niepewną i zakłopotaną miną.
- Może... potrzymasz Molly, a ja przyniosę kawę. - Wyciągnął
smycz do Jocelyn. - Mam nadzieję, że dzięki temu nic nie rozleję.
Nie masz nic przeciwko?
- Ja... - Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, już miała smycz w dłoni,
a Tucker zmierzał długimi susami po kawę.
Pstryknął w powietrzu palcami, zatrzymał się jeszcze raz i
odwrócił do niej.
- Zapomniałem zapytać, jaką pijesz? Ze śmietanką? Z cukrem?
- Czarną, bez cukru. - Mocniej chwyciła smycz, a Molly nastroszy-
ła uszy na widok gołębia szukającego okruszków na chodniku.
Tucker uniósł kciuk do góry i zawołał: [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
przeprosin za to, że Molly cię przewróciła.
Jocelyn pokręciła odmownie głową.
- Miło z twojej strony, ale nie ma sprawy. Nic mi się nie stało.
- I to też należy uczcić. Co ty na to? - przymilał się. - Na ulicy przy
schodach do pomnika facet sprzedaje gorącą kawę.
Zatrzymała się i rzuciła mu pełne zmęczenia i rezygnacji
spojrzenie.
- Czy tak pan podrywa dziewczyny, panie Tucker? - zbeształa go. -
Szkolił się pan, żeby je przewracać i w ten sposób nawiązuje pan
nowe znajomości?
- Szczerze mówiąc... - Znów nieświadomie potarł kark i popatrzył
na nią spode łba. - Molly po raz pierwszy wpadła na tak ładną
kobietę. - Uniósł rękę w obronnym geście. - Wiem, że to brzmi jak
wyświechtane powiedzenie, ale przysięgam, że to prawda -
76
oznajmił z ręką na sercu.
- Jasne - powiedziała Jocelyn, nie wierząc mu ani trochę i starając
się nie zwracać uwagi na jego szczerą, dziecinnie naiwną minę.
- Wypijesz ze mną kawę? - Pochylił się i złapał psa na smycz. - Po-
czuję się lepiej, jeśli nie odmówisz. Po chwili wahania ustąpiła.
- Jeden kubek i jesteśmy kwita.
- Umowa stoi - zgodził się.
Ruszyli razem, pies wyprzedzał ich o krok i co chwila naprężał
smycz, potem zatrzymywał się, żeby zbadać jakiś zapach lub
popatrzeć na przelatującego ptaka.
Jocelyn martwiła się, patrząc na idącego obok niej Tuckera. Igrała
z ogniem i zdawała sobie z tego sprawę. Każdy kolejny ruch w
jego obecności zwiększał ryzyko, że zostanie rozpoznana mimo
starannego przebrania. Musiała być bardzo ostrożna, ale cały czas
czuła na sobie jego wzrok. Tucker z wyraznym zainteresowaniem
studiował jej profil.
Przypomniała sobie niektóre rady babci i starała się iść inaczej.
Opuściła podbródek i przygarbiła się.
- Pochodzisz z Waszyngtonu? - zapytał Tucker, kiedy przeszli
kilka metrów.
- Nie. - Właściwie mówiła prawdę, ponieważ Biały Dom był wy-
łącznie tymczasową rezydencją i Jocelyn za prawdziwy dom
uważała Wirginię.
Kiwnął głową, jakby ta odpowiedz potwierdziła tylko jego
domysły.
- Gdybyś chodziła tu na spacery, z pewnością Molly i ja byśmy cię
Pamiętali. Przychodzimy codziennie wczesnym rankiem, bez
względu na pogodę. Jesteśmy niezawodni, jak listonosz - dodał
Tucker i uśmiechnął się delikatnie. - Oczywiście nie roznosimy
poczty. Włóczymy się tylko aż Molly straci trochę energii.
- Ciekawe. - Jocelyn spodobało się jego porównanie.
- Pierwszy raz jesteś w stolicy? - Pochylił głowę w jej stronę z wy-
77
raznym zainteresowaniem, którego nie mogła nie zauważyć.
- Nie, nie pierwszy raz. - Podniosła wzrok na kolumnadę pomnika
Lincolna wznoszącą się przed nimi. - Ale minęły wieki, od kiedy
byłam tu z matką.
- To nie mogło być tak dawno - zauważył sucho Tucker.
- Dość dawno, bo miałam wtedy zaledwie dziesięć lat. - Wbijała
wzrok w słynny pomnik i udawała, że nic poza tym jej nie
interesuje.
- Wspaniały, prawda?
Poranne słońce padało na marmurową fasadę, a jego promienie się-
gały wysoko i oświetlały postać siedzącego prezydenta. Tucker też
popatrzył w tę stronę.
- Ten widok porusza mnie za każdym razem - powiedział cicho i
jakby na komendę zwolnił. - Nieważne, ile razy na niego patrzę,
zawsze robi na mnie wrażenie. Coś mi rośnie w środku. Każdy się
ze mną zgodzi. Nawet najbardziej cyniczny i cięty polityk poczuje
to samo - dodał.
Jocelyn nie mogła się opanować, żeby zadziornie nie zapytać:
- Znasz wielu polityków? - Sama zdziwiła się, że ma tyle tupetu,
ale chyba przebranie i charakteryzacja dawały jej fałszywe
poczucie bezpieczeństwa.
- Cynicznych i ciętych polityków? - zapytał, unosząc brwi. Kiedy
skinęła głową, Tucker popatrzył na północną linię horyzontu. - Jak
się mieszka w Waszyngtonie, siłą rzeczy spotyka się niektórych.
- Chyba tak. - Przed nimi wyrosły betonowe schody, które prowa-
dziły od sadzawki w górę do ulicy.
- A gdzie mieszkasz? - zapytał Tucker, kiedy razem zaczęli
wspinać się po stopniach. Pies kluczył zygzakami i obwąchiwał
schody.
- W Iowa.
- A gdzie dokładnie? - dopytywał się.
- Waterloo. - Jocelyn nie miała pojęcia, dlaczego właśnie taki adres
78
wpisała na formularzu hotelowym. Może zrobiła to podświadomie.
- Można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami. - Uśmiechnął się do
niej zachęcająco. - Pochodzę z Kansas, z Wichity.
- Więc jestem zaskoczona, że nie nazwałeś swojego psa na
przykład Toto - zażartowała.
- Jedno jest pewne, nie jesteśmy już w Kansas - odpowiedział
Tucker znanym cytatem z Czarnoksiężnika z krainy Oz, i wesołe
ogniki za-igrały mu w oczach.
- Masz rację - zgodziła się Jocelyn i rozpromieniła w uśmiechu.
Na szczycie schodów Tucker skręcił i ruszył do budki na kółkach
zaparkowanej przy krawężniku. Szła za nim, skuszona zapachem
kawy unoszącym się wokół. W połowie drogi Tucker nagle
zatrzymał się, spojrzał na psa i na smycz w dłoni, a potem na budkę
i odwrócił się do niej z niepewną i zakłopotaną miną.
- Może... potrzymasz Molly, a ja przyniosę kawę. - Wyciągnął
smycz do Jocelyn. - Mam nadzieję, że dzięki temu nic nie rozleję.
Nie masz nic przeciwko?
- Ja... - Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, już miała smycz w dłoni,
a Tucker zmierzał długimi susami po kawę.
Pstryknął w powietrzu palcami, zatrzymał się jeszcze raz i
odwrócił do niej.
- Zapomniałem zapytać, jaką pijesz? Ze śmietanką? Z cukrem?
- Czarną, bez cukru. - Mocniej chwyciła smycz, a Molly nastroszy-
ła uszy na widok gołębia szukającego okruszków na chodniku.
Tucker uniósł kciuk do góry i zawołał: [ Pobierz całość w formacie PDF ]