[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się. Tymczasem jej brat był gotów w jednej chwili wszystko rzucić i wyruszyć w
drogę. Potrząsnęła przecząco głową. Pochwycił jej dłonie. Był jej taki bliski. Taki
swój.
- Mianował nowego rządcę w majątku i nie zabawi długo. Gwenneth
przedstawiła mnie jako panią Weatherby.
- Miałaś maskę na twarzy?
- Tak. Jestem pewna, że pióra dobrze zakrywały oczy. Spójrz.
Przytknęła maskę do twarzy. Spojrzał i uspokoił ją skinieniem głowy.
- Nawet ja miałbym trudności z rozpoznaniem ciebie - przyznał Thomas.
Przestała się denerwować, zbliżyła się do kanapy, na której spał Alexander.
- W takim razie jestem bezpieczna.
Odsunęła pasemko włosów z buzi dziecka, które poruszyło się przez sen. Jego
ciepły oddech czuła na kciuku.
62
S
R
- Dla pewności oboje nie powinniśmy jutro wychodzić z domu. Malcolm
wspominał o konnej przejażdżce i pikniku nad zatoką. Gdyby Lindsay zobaczył nas
razem...
- Wyjeżdżam na kilka dni do Exeter. Mam pomagać Johnathonowi Wellsowi
podczas aukcji bydła. Może pojedziesz ze mną.
- Nie. Czeka mnie dużo pracy, muszę wykończyć portret i Alexander jest
przeziębiony. Poza tym książę wyglądał na zakochanego w swojej towarzyszce
podróży.
Thomas popatrzył na nią bacznie. Dała mu znak ręką, żeby nic nie mówił.
Domyślała się, jakie chciałby zadać jej pytania, ale nie czuła się na siłach
odpowiadać na żadne z nich.
Pochyliła się nad chłopcem i delikatnie wzięła go w ramiona. Jego miękkie
ciałko momentalnie przywarło do jej piersi.
Alexander Thornton Weatherby. W chwili radości po jego urodzeniu nadała
mu drugie imię po ojcu. Na pamiątkę.
Już trzy tygodnie po wyjezdzie z Londynu wiedziała, że jest w ciąży. Aż do
urodzenia syna czuła się zmęczona i bezbrzeżnie smutna. Dopiero gdy poczuła go w
ramionach, gdy przyssał się do jej piersi, nadszedł kres smutków, niewytłumaczalne
kaprysy jej losu straciły na znaczeniu, a tułacze życie dobiegło kresu.
Zastanawiała się, czy poinformować Thorntona Lindsaya o przyjściu na świat
dziecka. Ile razy nawiedzała ją taka pokusa, rozpraszał ją list, który otrzymała od
niego po wspólnie spędzonej nocy. Niedwuznacznie informował ją o swoich wobec
niej zamiarach. Nie chciał jej za żonę.
Lepiej niech wszystko zostanie tak, jak jest. To było przypadkowe spotkanie
bez dalszego ciągu. Niech się toczy zapoczątkowane nowe życie. Starła wierzchem
dłoni spływające z oczu łzy i poszła ułożyć dziecko w łóżeczku. Jej świat nagle
znowu znalazł się o krok od pogrążenia się w chaosie, od negacji wszystkiego, co z
takim trudem wokół siebie zbudowała przez ostatnie miesiące.
63
S
R
Nie dopuści do tego. Zrobi wszystko, żeby jej nie rozpoznał. Przycupnie, by
niebacznie nie wejść mu w drogę. Musi unikać wychodzenia z domu, gdy jego
towarzystwo będzie udawało się na przejażdżkę i piknik.
Zpiewała synkowi kołysankę, choć po policzkach płynęły jej łzy, a serce
ściskał smutek.
Thornton Lindsay. Tutaj. Bliżej niż pół mili od miejsca, w którym siedziała.
Patrzył na ten sam księżyc. Oddychał tym samym powietrzem.
Zgromiła się za głupotę i starannie otuliła kocykiem śpiącego w kołysce
synka.
Thornton stał przy oknie zapatrzony w spowity ciemnością krajobraz tej części
Anglii. Cywilizowany, łagodny, wypielęgnowany. Jakże inny od dzikiej Kornwalii z
jej rozległymi plażami, smaganymi wiatrem zatokami, gdzie rozbijające się o klif
fale wyrzezbiły w piaskowcu poszarpaną linię brzegową.
Czuł, że jest w przełomowym momencie życia, i zastanawiał się, dlaczego
jego los przybrał taki właśnie obrót. Wydawało mu się, że utracił coś
niewytłumaczalnego. Miał dwadzieścia osiem lat i w pełni świadoma,
wykalkulowana decyzja znalezienia sobie żony nie dała spodziewanego rezultatu.
Nawiedziło go wspomnienie innej nocy w Londynie. Owych pięćdziesiąt
gwinei to zaiste niewielka cena za godziny, które sobie za nie kupił.
Wdowa Weatherby przypominała mu Caroline Anstretton. Silna, niezwykła.
Było coś znajomego w ruchach jej głowy, w wyrazie ust. Szkoda, że nie mógł
zerwać z jej twarzy maski i zajrzeć w oczy.
Dopił brandy, której pełny kieliszek trzymał w dłoniach.
Niezawodna pamięć podsunęła mu pewien szczegół. Gdy poprawiała maskę,
zwrócił uwagę na jej dłoń. U nasady kciuka zauważył półksiężycowatą bliznę. Ale
włosy były inne. Płowe, prawie białe i kędzierzawe.
Miała dziecko. Syna!
64
S
R
Zaczął liczyć miesiące, które upłynęły od tamtej nocy w Londynie, i doliczył
się rezultatu, który przyprawił go o uderzenie krwi do głowy.
To musiała być Caroline Anstretton - i była matką. W tej krótkiej chwili
olśnienia był szczęśliwy, że nie stała przed nim ta próżna, na zimno kalkulująca
oszustka, albowiem nie był pewny, czy mógłby się powstrzymać od uduszenia jej
własnymi rękami.
65
S
R
Rozdział siódmy
Caroline ubierała się starannie. Zakupione jeszcze w Londynie grube okulary
ciążyły na nosie. Chętnie by się ich pozbyła, bo przyprawiały ją już od pierwszej
chwili po włożeniu o ból głowy. Zbyt ciasno związane w węzeł włosy też robiły
swoje.
Musiała się wybrać po chleb i mięso. Liczyła na to, że o tak wczesnej porze
przemknie się niezauważona. Aleksem przyszła zaopiekować się Anna, dziewczyna
z pobliskiej wsi. Bez synka u boku, Caroline miała nadzieję szybko uwinąć się z
zakupami.
Thomas rankiem wyjechał na aukcję bydła w Exeter, zanim jeszcze się
obudziła i nie spodziewała się jego powrotu wcześniej niż za dwa dni. Ugotuje zupę,
a czas przymusowego siedzenia w domu wykorzysta na wykończenie portretu
najmłodszego dziecka Gwenneth.
Obmyślając te plany, schodziła w dół ścieżką wiodącą do Campton. Czuła się
bezpiecznie i była pewna, że nie wydarzy się nic, co zakłóci ten stan.
Dzień był pogodny. Niebieskie niebo i przygrzewające słońce zapowiadały
upalne popołudnie. To już jej drugie lato w Campton. Będzie trzecie? A może
czwarte? Z całego serca tego pragnęła. Chciała, żeby Alex właśnie tu dorastał.
Pragnęła życia ograniczonego nie tym, co można dostać, lecz tym, co można
ofiarować. Jakże odmienne od jej własnego dzieciństwa w wypełnionym
drogocennymi drobiazgami pałacyku Malmaison na przedmieściach Paryża. Dzie-
ciństwa spędzonego pod okiem Guy de Lerina obecnego dosłownie w każdym kącie.
Nie, nie powinna sobie zawracać nim głowy w takim dniu jak ten. Związane z de
Lerinem poczucie winy potrafi przesłonić każdą radość.
Campton kipiało życiem. Dzień był targowy i od rana trwała ożywiona
krzątanina na rynku. Caroline rozejrzała się, by sprawdzić, czy żaden wysoki,
66
S
R
ciemnowłosy obcy nie czyha na nią w tłumie. Uspokoiła się, wszystko wyglądało
tak jak powinno. Niestety, gdy przechodziła obok płotu przy sklepie Selmana, ktoś
nagle wyrósł na jej drodze.
Thornton Lindsay.
Czekał na nią! Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wyczytała to w
spojrzeniu, jakim ją zmierzył. Zamarła z przerażenia. Dotknął jej ramienia. %7łołądek
podszedł jej do gardła, zrobiło się jej słabo, ogarnęła ją ciemność.
Ocknęła się w alkowie za sklepem. Leżała na łóżku bez ruchu. Nie otwierając
oczu, przysłuchiwała się rozmowie toczonej nad jej głową. Zorientowała się, że
mówią o niej.
- Zawsze wyglądała tak zdrowo. To omdlenie zupełnie do niej niepodobne.
To głos Kathleen Selman, żony sklepikarza.
- Może poślemy po brata? - zapytał Kelvin Selman, mąż.
- Nie ma go, jest w Exeter, ale ktoś pobiegł po akuszerkę. Ta najlepiej się
zorientuje, co dolega tej biedaczce.
- Może jest znowu przy nadziei?
Odpowiedzią było głośne westchnienie pani Selman. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl