[ Pobierz całość w formacie PDF ]
którego szukałem. Wytarłem do sucha ręce o spodnie, sięgnąłem do pudełka, pogrzebałem w
cytrusowo perfumowanym proszku i wreszcie wymacałem to, co w nim ukryłem. Rozejrzałem się,
czy nikt mnie nie obserwuje, i z samego spodu pudełka wyciągnąłem obie małpie figurki.
Oczyściłem je z granulek detergentu, a potem podniosłem do oczu i chyba po raz setny zadałem
sobie pytanie, dlaczego są takie wyjątkowe.
15
Następnego dnia rano zerwałem się o świcie, co mogłoby kogoś dziwić, biorąc pod uwagę że w
areszcie policyjnym w ogóle nie spałem, gdyby nie to, że mój materac, pocięty i porozrywany, był
teraz mniej wygodny. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje - posprzątałem mieszkanie i
poukładałem moje rzeczy na tyle wcześnie, że te ciężkie roboty domowe nie zajęły mi reszty dnia.
Już koło dziewiątej mogłem wezwać faceta od drzwi, który najpierw zamontował nowe, a potem
razem ze mną przełożył zamki ze starych drzwi. Oczywiście mogłem założyć nowe zamki, ale
słono bym za to zapłacił i nie miałoby to większego sensu, skoro stare wciąż się nadawały. Ten, kto
zdemolował mi mieszkanie, nie zabrał drugiej pary kluczy do nich, bo jej nie było, a w dodatku
najwyrazniej, wchodząc do czyjegoś mieszkania, nie tracił czasu na najporządniejsze nawet zamki.
Kiedy już rozliczyłem się z facetem od drzwi, zatelefonowałem do Henry'ego Rutherforda i
zapytałem, czy mogę go zaprosić na śniadanie. Powiedział, że z przyjemnością spotka się ze mną,
więc umówiliśmy się w kawiarni-restauracji na Westermarkt, niedaleko Westerkerk i domu Anny
Frank. Zjawiłem się tam pierwszy i zająłem dla nas stolik przy oknie. Kiedy przyszedł, gadaliśmy o
wszystkim i o niczym, posilając się jajkami na szynce i mocną, czarną kawą, i dopiero potem
poprosiłem go, by poszedł ze mną na godzinkę do biblioteki miejskiej. Rutherford zgodził się
chętnie jak każdy, kto lubi twardą gotówkę, więc poprowadziłem go wzdłuż kanału Prinsengracht
w przyjemnym, przedpołudniowym słońcu, odbijającym się w wodzie i spowijającym równie
przyjemnym blaskiem malownicze holenderskie barki i dumne kamienice z brązowej cegły przy
brzegach kanału. W Centrale Bibliotheek mówił głównie Rutherford, a ja słuchałem, gdy swoją
płynną ho-lenderszczyzną załatwiał z pracowniczką biblioteki dostęp do czytnika mikrofilmów i
starych numerów De Telegraaf" sprzed mniej więcej dwunastu lat. Dziewczyna przyniosła
mikrofilmy i zaprowadziła nas do małego pokoiku, gdzie Rutherford powiesił marynarkę na
oparciu krzesła i podwinął rękawy koszuli, aja poszedłem po drugie krzesło, żebym mógł siedzieć
przy nim i mu pomagać.
Zasiedliśmy przed staroświecko wyglądającym czytnikiem. Spędziliśmy chyba trzy najnudniejsze
godziny w moim życiu, przerzucając nagłówki holenderskich gazet, których w większości nie
rozumiałem. Muszę przyznać, że Rutherford nie narzekał i choć nieraz przepraszałem go za to, do
czego go wykorzystuję, był uosobieniem poświęcenia i pilności. Godziny mijały, aja osiągnąłem
stan, w którym zamykając oczy, nadal widziałem przesuwające się szpalty w kolorze sepii i gdyby
nie to, że wreszcie uśmiechnęło do nas szczęście, pewnie zrezygnowałbym z całego
przedsięwzięcia i powiedział Rutherfordowi, żeby się już nie męczył. Ale on nagle sapnął z
zadowolenia i pokazał mi dokładnie to, czego szukaliśmy, na pierwszej stronie wydania De
Telegraaf" z pazdziernika 1995 roku.
Rutherford szybko zrobił kilka notatek, po czym przenieśliśmy się do jakiegoś baru trochę dalej
przy tym samym kanale. Tam zamówiłem sporo opiekanych kanapek z szynką i heinekena, i gdy
już najedliśmy się do syta, Rutherford rozwinął kartkę z notatkami i powiedział mi, co chciałem
wiedzieć.
- Wygląda na to, że zaczęło się od kradzieży, a skończyło na porachunkach - mówił, wycierając
zatłuszczone wargi papierową serwetką. - Ten artykuł to relacja z procesu twojego amerykańskiego
przyjaciela. Zdaje się, że chciał dokonać jednej z największych kradzieży diamentów w historii
Amsterdamu.
- Serio?
- O, tak. Była wtedy taka spora firma, nazywała się Van Zandt. Słyszałeś o niej?
- Nigdy w życiu.
- I nic dziwnego. - Popił heinekenem, równocześnie wykonując ręką okrągłe ruchy na znak,
że zaraz będzie mówił dalej. - Ktoś ją wykupił jakieś pięć, sześć lat temu - powiedział, sapiąc. -
Jakieś duże międzynarodowe konsorcjum z RPA. Ale w tamtych czasach byli jedną z większych
firm holenderskich. Każdy Holender o niej słyszał.
- I robili w diamentach?
Odsunął szklankę na bok i pokiwał głową.
- W ogóle w kamieniach szlachetnych, ale przede wszystkim w diamentach. Jak wiele
holenderskich firm jubilerskich, sprowadzali kamienie z kopalni w dawnych koloniach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
którego szukałem. Wytarłem do sucha ręce o spodnie, sięgnąłem do pudełka, pogrzebałem w
cytrusowo perfumowanym proszku i wreszcie wymacałem to, co w nim ukryłem. Rozejrzałem się,
czy nikt mnie nie obserwuje, i z samego spodu pudełka wyciągnąłem obie małpie figurki.
Oczyściłem je z granulek detergentu, a potem podniosłem do oczu i chyba po raz setny zadałem
sobie pytanie, dlaczego są takie wyjątkowe.
15
Następnego dnia rano zerwałem się o świcie, co mogłoby kogoś dziwić, biorąc pod uwagę że w
areszcie policyjnym w ogóle nie spałem, gdyby nie to, że mój materac, pocięty i porozrywany, był
teraz mniej wygodny. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje - posprzątałem mieszkanie i
poukładałem moje rzeczy na tyle wcześnie, że te ciężkie roboty domowe nie zajęły mi reszty dnia.
Już koło dziewiątej mogłem wezwać faceta od drzwi, który najpierw zamontował nowe, a potem
razem ze mną przełożył zamki ze starych drzwi. Oczywiście mogłem założyć nowe zamki, ale
słono bym za to zapłacił i nie miałoby to większego sensu, skoro stare wciąż się nadawały. Ten, kto
zdemolował mi mieszkanie, nie zabrał drugiej pary kluczy do nich, bo jej nie było, a w dodatku
najwyrazniej, wchodząc do czyjegoś mieszkania, nie tracił czasu na najporządniejsze nawet zamki.
Kiedy już rozliczyłem się z facetem od drzwi, zatelefonowałem do Henry'ego Rutherforda i
zapytałem, czy mogę go zaprosić na śniadanie. Powiedział, że z przyjemnością spotka się ze mną,
więc umówiliśmy się w kawiarni-restauracji na Westermarkt, niedaleko Westerkerk i domu Anny
Frank. Zjawiłem się tam pierwszy i zająłem dla nas stolik przy oknie. Kiedy przyszedł, gadaliśmy o
wszystkim i o niczym, posilając się jajkami na szynce i mocną, czarną kawą, i dopiero potem
poprosiłem go, by poszedł ze mną na godzinkę do biblioteki miejskiej. Rutherford zgodził się
chętnie jak każdy, kto lubi twardą gotówkę, więc poprowadziłem go wzdłuż kanału Prinsengracht
w przyjemnym, przedpołudniowym słońcu, odbijającym się w wodzie i spowijającym równie
przyjemnym blaskiem malownicze holenderskie barki i dumne kamienice z brązowej cegły przy
brzegach kanału. W Centrale Bibliotheek mówił głównie Rutherford, a ja słuchałem, gdy swoją
płynną ho-lenderszczyzną załatwiał z pracowniczką biblioteki dostęp do czytnika mikrofilmów i
starych numerów De Telegraaf" sprzed mniej więcej dwunastu lat. Dziewczyna przyniosła
mikrofilmy i zaprowadziła nas do małego pokoiku, gdzie Rutherford powiesił marynarkę na
oparciu krzesła i podwinął rękawy koszuli, aja poszedłem po drugie krzesło, żebym mógł siedzieć
przy nim i mu pomagać.
Zasiedliśmy przed staroświecko wyglądającym czytnikiem. Spędziliśmy chyba trzy najnudniejsze
godziny w moim życiu, przerzucając nagłówki holenderskich gazet, których w większości nie
rozumiałem. Muszę przyznać, że Rutherford nie narzekał i choć nieraz przepraszałem go za to, do
czego go wykorzystuję, był uosobieniem poświęcenia i pilności. Godziny mijały, aja osiągnąłem
stan, w którym zamykając oczy, nadal widziałem przesuwające się szpalty w kolorze sepii i gdyby
nie to, że wreszcie uśmiechnęło do nas szczęście, pewnie zrezygnowałbym z całego
przedsięwzięcia i powiedział Rutherfordowi, żeby się już nie męczył. Ale on nagle sapnął z
zadowolenia i pokazał mi dokładnie to, czego szukaliśmy, na pierwszej stronie wydania De
Telegraaf" z pazdziernika 1995 roku.
Rutherford szybko zrobił kilka notatek, po czym przenieśliśmy się do jakiegoś baru trochę dalej
przy tym samym kanale. Tam zamówiłem sporo opiekanych kanapek z szynką i heinekena, i gdy
już najedliśmy się do syta, Rutherford rozwinął kartkę z notatkami i powiedział mi, co chciałem
wiedzieć.
- Wygląda na to, że zaczęło się od kradzieży, a skończyło na porachunkach - mówił, wycierając
zatłuszczone wargi papierową serwetką. - Ten artykuł to relacja z procesu twojego amerykańskiego
przyjaciela. Zdaje się, że chciał dokonać jednej z największych kradzieży diamentów w historii
Amsterdamu.
- Serio?
- O, tak. Była wtedy taka spora firma, nazywała się Van Zandt. Słyszałeś o niej?
- Nigdy w życiu.
- I nic dziwnego. - Popił heinekenem, równocześnie wykonując ręką okrągłe ruchy na znak,
że zaraz będzie mówił dalej. - Ktoś ją wykupił jakieś pięć, sześć lat temu - powiedział, sapiąc. -
Jakieś duże międzynarodowe konsorcjum z RPA. Ale w tamtych czasach byli jedną z większych
firm holenderskich. Każdy Holender o niej słyszał.
- I robili w diamentach?
Odsunął szklankę na bok i pokiwał głową.
- W ogóle w kamieniach szlachetnych, ale przede wszystkim w diamentach. Jak wiele
holenderskich firm jubilerskich, sprowadzali kamienie z kopalni w dawnych koloniach [ Pobierz całość w formacie PDF ]