[ Pobierz całość w formacie PDF ]

brze. Jego radość z kwiatów, które mu przyniosłem, była tak wielka i zachłanna, że aż budziła
współczucie, choć tylko szeptem mógł mi powiedzieć, jaką mu sprawiłem przyjemność. Roz-
mawialiśmy o pogodzie, o paru książkach. W rzeczowy sposób przedstawił mi swoje plany.
Kiedy rozmowa się urwała i dyskretnie zajrzała pielęgniarka, poderwałem się z krzesła
z nieprzyzwoitą wprost gotowością i uścisnąłem na pożegnanie jego zimną kościstą dłoń.
Zawsze odczuwa się ulgę po wyjściu z pokoju chorego, gdy można znowu odetchnąć
swobodnie nie zatrutym lekami powietrzem otwartej przestrzeni. Te buteleczki z medykamen-
tami, ta duchota, ten ckliwy optymizm! Okropne wspomnienia. Przyznaję, że pogwizdywałem
z cicha wsiadając znowu do mego wygodnego dwuosobowego samochodu. Stał pod gałęzia-
mi lipy i przeświecający przez liście blask zachodzącego słońca ślizgał się po jego zakurzonej
masce. Zwolniłem hamulec i wóz poderwał się razno do biegu.
I co się tu dziwić? Za każdym zakrętem tej odludnej wiejskiej drogi pojawić się mogła
Flora ze swoimi nimfami. Zapragnąłem przygód. Okazałbym żałosny brak inicjatywy, gdy-
bym wracał do domu tą samą drogą. Poszukam innej.
Wczesny wieczór, podobnie jak wczesny ranek, to najbardziej uwodzicielska pora dnia.
A jakże czarujący wydaje się każdy widok na tej ziemi, gdy przelotnym choćby spojrzeniem
zbłądziło się w Dolinę Cieni. Lasy i łąki wyglądają wprost niedorzecznie wesoło w nowych
zielonych płaszczach i girlandach. Kręte ścieżki, porosłe leśnym kwieciem, pełne jaskrów do-
liny, zagonki pietruszki, mroczne zagajniki, zakochane ptaki i motyle. Nic pięknego nie może
długo trwać. Słodkie, wątłe kwiecie głogu o tym świadczyło. Senny, bujny, ciepły wieczór w
Anglii.
Sunąc tak w rozleniwieniu, minąłem jakiegoś jezdzca. O ile wiem, nie miał żadnego
wpływu na to, co nastąpiło. Włączyłem go w to opowiadanie, ponieważ sam się w nie włą-
czył, i to w taki dziwny sposób. Na pierwszy rzut oka i z oddalenia wziąłem go za ptaka, za
jakieś wielkie, dziwaczne i niezręczne ptaszysko. Sprawiło to tekturowe pudło, które dzwigał.
O wiele jaśniejsze niż jego ubranie i jego koń, przytwierdzone było za pomocą sznura ukosem
na plecach jezdzca. Jadąc kłusem podskakiwał on w siodle i pudło również podskakiwało.
Machinalnym ruchem, w takt tych podskoków, uderzał po grzbiecie swego konia niewielką
gałęzią. Mijając go rzuciłem nań baczne spojrzenie. Miał szarawą, zarośniętą twarz o nieokre-
ślonym wyrazie jak twarz młynarza. Ale żeby wziąć tekturowe pudło za ptaka! Ubawiło mnie
to i wybuchnąłem śmiechem, przekonany, że znikł z mych oczu na zawsze.
O kilka mil dalej, kiedy minąłem grupkę chylących się do upadku chatek z epoki Tudo-
rów, a także staw dla kaczek, ujrzałem Montresor. Wątpię, czy ktokolwiek mający dwoje
zdrowych oczu mógłby przejeżdżając tędy nie zwrócić uwagi na tę budowlę. Siedząc w aucie
przyglądałem się domostwu przez bramę z kutego żelaza. Wkrótce dobiegł mnie odgłos kopyt
konia w pyle drogi. Zanim obejrzałem się przez ramię, wiedziałem już, co zobaczę: mojego
jezdzca. Jechał szosą, ja wybrałem boczną drogę.
Podskakiwał i opadał w siodle, a jego gałąz uderzała konia w takt tych ruchów. Kiedy
zrównał się ze mną, obróciłem głowę i zadałem mu głośno pytanie dotyczące domu. Gbur
nawet się nie zatrzymał. Zwrócił tylko do mnie swą nieprawdopodobnie zarośniętą twarz i
machnął trzymaną w ręku gałęzią. Może ten biedak był niemy. Jego kościsty koń zakaszlał
jak gdyby na znak, że się z nim solidaryzuje. Gest nieznajomego dawał do zrozumienia jasno,
choć z niepotrzebną gwałtownością, że Montresor niewart jest tego, żeby o niego pytać, i że
lepiej bym zrobił ruszając dalej w drogę. Naturalnie spotęgowało to jeszcze moje zaintereso-
wanie. Patrzyłem za nim, aż zniknął. Nie wiem doprawdy, dlaczego go wspominam, pewno [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl