[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiedziała o wypadku. W Głębowiczach padła mgławica na zamek i służbę. Brochwicz jezdził
z Obronnego do Słodkowic ponury jak chmurna noc.
A ze Stefcia było gorzej. Nie poznała pana Macieja ani Rity, majaczyła ciągle. Raz tylko
powiedziała głośno wobec wszystkich, jakby widząc kogoś przed sobą:
 Dobrze, .babciu... pamiętnik oddam... dziadziowi... oddam.
Pan Maciej zapamiętał te słowa.
Drugi raz w piątek wieczorem Stefcia znowu odzyskała przytomność na chwilę. Kilka
osób stało dokoła niej. Waldemar klęczał, trzymając jej ręce.
Popatrzyła szeroko otwartymi zrenicami, uśmiechnęła się i wyszeptała dość głośno:
 Kochacie mnie wszyscy?... tak?
Pan Maciej przemówił do niej:
 Dziecko moje... to ja... dziadzio... i Waldy tu jest... Poznajesz nas?
 Poznaję. Waldy już dawno przy mnie. I Rita jest?...
Podniosła oczy, jakby szukając.
Panna Rita przysunęła się bliżej.
 Jestem, kochanie... jestem  rzekła całując jej ręce.
 A mama?... Ojczuś, są? Gdzie Jurek i Zosia? Chcę wszystkich.
Dziewczynka już spała, ale Jurek wysunął się zza kotary łóżka i wtuliwszy pięści w oczy,
buchnął na nogi Stefci z głośnym płaczem.
Waldemar niecierpliwie odsunął go, bo Stefcia zlękła się. Pan Rudecki chciał wyprowa-
dzić Jurka, ale chłopiec przypadł skulony na ziemię w kącie pokoju i krztusił się łkaniem.
 Czego on płacze?  spytała Stefcia obojętnie.
Nikt jej nie odpowiedział. Waldemar zaczął ją pieścić i uspokajać.
Stefcia uśmiechnęła się, objęła go za szyję ramionami i delikatnie jego dłonią gładziła się
po twarzy, gorącej jak płomień.
 Mój... Waldy... mój... mój  szeptała, patrząc na niego błyszczącym fioletem przepaści-
stych swych oczu. Gorzało w nich piętno gorączki.
On przemawiał do niej pieszcząco, jak do bardzo ukochanego dziecka, łagodnie tulił ją
do siebie, aż w jego ramionach usnęła.
Do pokoju zaczęły wpełzać mętne włókienka szarej godziny. Przez otwarte okno docho-
dził monotonny huk latających gromadnie chrabąszczy i obijanie się owadów o ściany domu.
Lipy szumiały słodko. Wpadł nagle suchy rozgłośny klekot bociana, potem odezwały się ci-
cho żaby i głosy swe potęgując zaniosły się jednostajną zgodną pieśnią, wyjętą z nokturnów
wieczornych. Cały świat szedł do snu, młody, rozbujały jakąś fantazją junacką, dyszący pra-
gnieniem szczęścia. Wszystko układało się na spoczynek z cichym nuceniem, aby nazajutrz
budzić się wzajemnie do rozkoszy istnienia. A Waldemar, słuchając tej opery letniej, patrzał
na cudny kształt dziewczyny uśpiony wśród pościeli, młody, wiośniany i... zwarzony choro-
bą. W całej przyrodzie kipiącej życiem ten jeden kwiat więdniał, zanikał nielitościwie, obo-
jętny na pobudzające prądy i szał natury. Waldemar patrzał na narzeczoną, taką cichą, bierną,
i myślał ze straszną męką w sercu:
 Jutro miał być nasz ślub.
142
XXIX
Poranek rozbłysnął bogactwem barw.
Zakołysały się akacje, cichym szeptem wionęły jaśminy. Strojne, jasnozielone brzozy,
spowite w białe, cętkowane atłasy, zatrzęsły mnóstwem listków drobnych, błyszczących jak z
emalii. Kwiaty, krzewy, umajone drzewa witały dzień radosnym poszumem.
Rozjaśnił się czysty błękit i kryształ powietrzny. Słońce wstawało za jutrzenką, rozrado-
wane, szczęśliwe.
A ziemia cała i wszystko, co na niej żyło, rosło, kwitło, pachniało, wszystko, co umiało
śpiewać, odczuwać, świergotać  wszystko wznosiło w górę uroczysty hymn: Kiedy ranne
wstają zorze...
Okno w pokoiku Stefci szeroko otwarte. Muślinowe firanki, białe w lila irysy, poruszał
lekki oddech rosnących pod oknem brzóz. Smukłe, seledynowe, zwieszały wiotkie baldachi-
my gałązek, drżąc listkami, jakby żałośnie spływające łzy. Brzozy zaczęły wdmuchiwać do
pokoju moc odurzających zapachów, całą woń z ogrodu, skrzętnie zebraną z kielichów kwia-
towych; posyłały tam szmery; rozszeptany ogród rzucał w okno najpiękniejsze symfonie. Ju-
trzenka stroiła różem białe muśliny firanek, niosła purpurę aż do łóżka w głąb pokoju, gdzie
leżała wiotka postać dziewczyny, delikatnej niby świtem zaróżowiony obłoczek.
Czoło miała Stefcia odkryte, jasne, przezrocze, i mocno zarumienione policzki. Nieco
obnażona szyja pulsowała widocznie, aż koronka bielizny unosiła się leciuchno.
W pokoju pełno światła i powietrza. Dokoła chorej leżały kwiaty zniesione tu przez Jur-
ka. Pan Rudecki chciał je wyrzucić, bojąc się, że zbytni zapach może szkodzić Stefci, lecz
jeden z profesorów wstrzymał go.
 Panie, to już nie szkodzi  rzekł ze smutną powagą w głosie.
Pan Rudecki wybiegł z pokoju, upadł na kolana obok żony; szlochała skulona na ziemi
przed obrazem Bogarodzicy.
Waldemar, klęcząc przy łóżku Stefci, targany szaloną rozpaczą, porywającą go w bezkre-
sy, ściskał drobne ręce dziewczyny, a z piersi jego wychodził jęk zdławiony, do rynku podob-
ny.
 %7łyj! żyj!... na Boga... zostań... nie odchodz!
I trzęsące się usta przycisnął do gorącego ramienia Stefci. Czoło nabrzmiałe żyłami, spo-
cone, ściągnięte bezgranicznym bólem oparł na kołdrze i modlił się, łkał suchym płaczem,
trawiącym wszystko. Wstrząsała nim gorączka, szarpał go żal tak olbrzymi, że pomieścić się
nie mógł nawet w tej żelaznej piersi.
A Stefcia otworzyła oczy zmącone jak zagasłe gwiazdy, kręciła głową po poduszce, jed-
ną ręką poruszała koło czoła, niby coś odpędzając. Z ust jej wybiegały bezładne słowa:
 Tam... strach!... Ocalejesz!... Waldy... Ile kwiatów... To ja winna!... Nie odchodz!...
 Droga moja! przebudz się... miej litość!  szeptał Waldemar głucho, sam prawie nie-
przytomny.
 Nie karz... ich... Wal... dy...
Chwyciły ją konwulsje. Dwaj obecni w pokoju doktorzy podbiegli, ale Waldemara nie
odsunęli. Klęczał ciągle z jej rękę w swych dłoniach, z czołem przy jej piersiach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl