[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Masz rację, najwyżej raz na jakiś czas przebywamy obok siebie, ale to przecież nie jest wizyta!
- przyszedłem mu w sukurs. Rozśmieszyło to Dee Dee, która właśnie sznurowała tenisówki i
zachęcała Skauta, aby zrobił to samo.
- Musimy już iść, bo Lancelot sam siedzi w domu i na pewno mu smutno.
- Może podwiózłbyś Dee Dee i Skauta do domu? -zaproponowała Lidia. Niechętnie wstałem i
przeciągnąłem się, podobnie jak przedtem Skaut. Dla mnie mecz z drużyną Baltimore był
prawie równie interesujący jak wyrób świec dla Lidii.
- Chętnie zapewniłem głośno, choć w duchu byłem wściekły. Mam na komendę, jak myszka
zamieniona w lokaja, wsadzić królewnę do karety, tak? A w rzeczywistości chodziło o to, że
poczułem się zazdrosny o Dee Dee. Chciałem ją mieć tylko dla siebie, a tu Lidia wkradła się w
jej łaski! Zabawne, ale sądziłem, że to raczej Lidia będzie o nią zazdrosna, a tu okazało się
akurat odwrotnie. Tymczasem Dee Dee wcale nie reflektowała na przejażdżkę.
- Lepiej przejdzmy się spacerkiem, Samie! - nalegała. - Jak za dawnych lat, dobrze? A
pomyśleć, że wtedy nie mogliśmy się doczekać, kiedy dostaniemy prawa jazdy, aby nie chodzić
piechotą!
Przytaknąłem, zdejmując kurtkę z wieszaka. Lidia wylewnie pożegnała się z Dee Dee na
werandzie, obejmując ją czułe i obiecując rychłe spotkanie. Skaut zbiegł po schodkach, aby
odszukać swój rower, natomiast Dee Dee i ja poszliśmy piechotą nocnymi ulicami Fort Kent.
- Pamiętasz ten niebieski rower, który kupiłam sobie za to, co zarobiłam przy zbieraniu
kartofli? - rozmarzyła się Dee Dee. Wspomnienie to nasunął jej widok Skauta zataczającego na
swym rowerze koła po opustoszałej jezdni. Przypomniała sobie także, jak potem sprzedała go
Jimmy'emu Desjardins, bo wydawało się jej, że już jest za duża, aby jezdzić na rowerze. Miała
wtedy może ze trzynaście lat, ale zaczynała powoli stawać się kobietą - pod jej bluzką
pączkowały małe
wzgórki, które w mojej wyobrazni rozrastały się do rozmiarów gór.
Oddałabym wszystko, aby odzyskać ten rower! -zwierzyła mi się Dee Dee. - Przydałoby mi
się trochę ruchu, no i byłby jak znalazł dla Martina. Wiesz, taka pamiątka rodzinna.
Wiosenny wieczór był ciepły i upojny, a wietrzyk niósł słodki zapach kwiatu dzikiej wiśni. Na
skrzyżowaniu z Main Street skręciliśmy na zachód, a następnie minęliśmy dawny sklep J.C
Penny'ego, drogerię Laverdiere'a i skład mebli Nadeau. Na miejscu apteki Martina, w której
tryskała fontanna z wody sodowej, mieścił się teraz salon ze sprzętem radiowo-telewizyjnym.
Dee Dee wspominała jednak obite czarną skórą, kręcone taborety wokół tej fontanny. Przez całe
lata naszej gnuśnej młodości siadywaliśmy tam, jedząc kanapki z jajkiem i sałatą, a popijając
colą. Teraz stały tam odtwarzacze płyt kompaktowych, telewizory i głośniki stereo, czekające na
klienta.
Pamiętasz Warrena Harveya? - zagadnąłem Dee Dee, a kiedy przytaknęła, dodałem: - To on
jest właścicielem tego interesu.
Od tego momentu Dee Dee umilkła i wyraznie posmutniała, a zanim doszliśmy do Bay Street -
rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.
Wiesz, że Martin nawet nie poznał swego ojca? poinformowała mnie. - Nie miał jeszcze
roku, kiedy Bobby wypiął się na nas i wyniósł się na Alaskę. Od tej pory ślad po nim zaginął.
Nieraz myślę, że on chyba wcale nie chciał tego dziecka!
Otoczyłem ją ramieniem, chcąc ją pocieszyć. Nie spuszczałem przy tym z oka chłopca jadącego
na rowerze.
Wystarczy, że ma ciebie - dowodziłem. - Widać na milę, jak go kochasz. Lepszy jeden dobry
rodzic niż żaden.
Przyznała mi rację i kontynuowaliśmy spacer, po omacku rozpoznając chodniki, które
wydeptywaliśmy przed laty.
- Nawet nie powiesz mi: A nie mówiłem"? - dziwiła się Dee Dee.
- Jeszcze nie teraz. Czekam na odpowiedni moment! - zażartowałem. W odpowiedzi dała mi
taką samą sójkę w bok, jak kiedyś. Próbowałem zliczyć, ile takich szturchańców w swoim czasie
od niej oberwałem.
- Chciałabym, aby Martin wzrastał w tym miasteczku, tak jak ja kontynuowała temat,
przechodząc obok witryny sklepu z książkami i upominkami Wiejska Chata". Mówiła teraz
całkiem poważnie. - W Fort Kent zawsze znajdzie się ktoś, kto zajmie się nim, gdyby coś się
stało.
Doszliśmy właśnie do domu pod numerem 206, w którym spędziłem większą część życia. Jego
obecni mieszkańcy musieli być wciąż zajęci, gdyż od wewnątrz po firankach szybko przesuwały
się ich cienie. Kiedyś za tymi oknami i drzwiami żyła własnym życiem moja rodzina, teraz żyje
jakaś inna.
- Jaka to szkoda, że nie jesteście teraz moimi sąsiadami - westchnęła Dee Dee, wpatrując się we
front naszego starego domu. - Przez kilka ostatnich nocy nie zmrużyłam oka, bo raz po razie
podlatywałam do okna. Próbowałam zajrzeć do środka tamtego domu, jak wtedy, gdy byliśmy
dziećmi, ale bałam się ciemności. Kiedyś czułam się bezpiecznie, wiedząc, że ty jesteś tak blisko.
Nieraz wydawało mi się, że słyszę twój oddech przez sen.
Wiedziałem, co ma na myśli, bo rzeczywiście tak było.
- Wiesz co? - zacząłem, kiedy weszliśmy już na werandę pod numerem 204, czekając, aż Skaut
wciągnie swój rower po schodkach. Przydałby mi się pomocnik w lecznicy, do takich
lżejszych prac, jak czyszczenie klatek, karmienie zwierząt czy wyprowadzanie ich na spacer.
Może Martin chciałby się tym zająć? Na przykład trzy razy w tygodniu, po lekcjach? Nie
zarobiłby dużo, ale wystarczyłoby mu na komiksy.
Dee Dee od razu przychyliła się do tego pomysłu i zawołała syna.
- Słuchaj, Sam potrzebuje kogoś do pomocy w lecznicy, przy chorych zwierzętach. Chciałbyś to
robić?
Skaut jednym ruchem prawej nogi odgiął nóżkę roweru, oparł go na niej i obrócił ku mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
- Masz rację, najwyżej raz na jakiś czas przebywamy obok siebie, ale to przecież nie jest wizyta!
- przyszedłem mu w sukurs. Rozśmieszyło to Dee Dee, która właśnie sznurowała tenisówki i
zachęcała Skauta, aby zrobił to samo.
- Musimy już iść, bo Lancelot sam siedzi w domu i na pewno mu smutno.
- Może podwiózłbyś Dee Dee i Skauta do domu? -zaproponowała Lidia. Niechętnie wstałem i
przeciągnąłem się, podobnie jak przedtem Skaut. Dla mnie mecz z drużyną Baltimore był
prawie równie interesujący jak wyrób świec dla Lidii.
- Chętnie zapewniłem głośno, choć w duchu byłem wściekły. Mam na komendę, jak myszka
zamieniona w lokaja, wsadzić królewnę do karety, tak? A w rzeczywistości chodziło o to, że
poczułem się zazdrosny o Dee Dee. Chciałem ją mieć tylko dla siebie, a tu Lidia wkradła się w
jej łaski! Zabawne, ale sądziłem, że to raczej Lidia będzie o nią zazdrosna, a tu okazało się
akurat odwrotnie. Tymczasem Dee Dee wcale nie reflektowała na przejażdżkę.
- Lepiej przejdzmy się spacerkiem, Samie! - nalegała. - Jak za dawnych lat, dobrze? A
pomyśleć, że wtedy nie mogliśmy się doczekać, kiedy dostaniemy prawa jazdy, aby nie chodzić
piechotą!
Przytaknąłem, zdejmując kurtkę z wieszaka. Lidia wylewnie pożegnała się z Dee Dee na
werandzie, obejmując ją czułe i obiecując rychłe spotkanie. Skaut zbiegł po schodkach, aby
odszukać swój rower, natomiast Dee Dee i ja poszliśmy piechotą nocnymi ulicami Fort Kent.
- Pamiętasz ten niebieski rower, który kupiłam sobie za to, co zarobiłam przy zbieraniu
kartofli? - rozmarzyła się Dee Dee. Wspomnienie to nasunął jej widok Skauta zataczającego na
swym rowerze koła po opustoszałej jezdni. Przypomniała sobie także, jak potem sprzedała go
Jimmy'emu Desjardins, bo wydawało się jej, że już jest za duża, aby jezdzić na rowerze. Miała
wtedy może ze trzynaście lat, ale zaczynała powoli stawać się kobietą - pod jej bluzką
pączkowały małe
wzgórki, które w mojej wyobrazni rozrastały się do rozmiarów gór.
Oddałabym wszystko, aby odzyskać ten rower! -zwierzyła mi się Dee Dee. - Przydałoby mi
się trochę ruchu, no i byłby jak znalazł dla Martina. Wiesz, taka pamiątka rodzinna.
Wiosenny wieczór był ciepły i upojny, a wietrzyk niósł słodki zapach kwiatu dzikiej wiśni. Na
skrzyżowaniu z Main Street skręciliśmy na zachód, a następnie minęliśmy dawny sklep J.C
Penny'ego, drogerię Laverdiere'a i skład mebli Nadeau. Na miejscu apteki Martina, w której
tryskała fontanna z wody sodowej, mieścił się teraz salon ze sprzętem radiowo-telewizyjnym.
Dee Dee wspominała jednak obite czarną skórą, kręcone taborety wokół tej fontanny. Przez całe
lata naszej gnuśnej młodości siadywaliśmy tam, jedząc kanapki z jajkiem i sałatą, a popijając
colą. Teraz stały tam odtwarzacze płyt kompaktowych, telewizory i głośniki stereo, czekające na
klienta.
Pamiętasz Warrena Harveya? - zagadnąłem Dee Dee, a kiedy przytaknęła, dodałem: - To on
jest właścicielem tego interesu.
Od tego momentu Dee Dee umilkła i wyraznie posmutniała, a zanim doszliśmy do Bay Street -
rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.
Wiesz, że Martin nawet nie poznał swego ojca? poinformowała mnie. - Nie miał jeszcze
roku, kiedy Bobby wypiął się na nas i wyniósł się na Alaskę. Od tej pory ślad po nim zaginął.
Nieraz myślę, że on chyba wcale nie chciał tego dziecka!
Otoczyłem ją ramieniem, chcąc ją pocieszyć. Nie spuszczałem przy tym z oka chłopca jadącego
na rowerze.
Wystarczy, że ma ciebie - dowodziłem. - Widać na milę, jak go kochasz. Lepszy jeden dobry
rodzic niż żaden.
Przyznała mi rację i kontynuowaliśmy spacer, po omacku rozpoznając chodniki, które
wydeptywaliśmy przed laty.
- Nawet nie powiesz mi: A nie mówiłem"? - dziwiła się Dee Dee.
- Jeszcze nie teraz. Czekam na odpowiedni moment! - zażartowałem. W odpowiedzi dała mi
taką samą sójkę w bok, jak kiedyś. Próbowałem zliczyć, ile takich szturchańców w swoim czasie
od niej oberwałem.
- Chciałabym, aby Martin wzrastał w tym miasteczku, tak jak ja kontynuowała temat,
przechodząc obok witryny sklepu z książkami i upominkami Wiejska Chata". Mówiła teraz
całkiem poważnie. - W Fort Kent zawsze znajdzie się ktoś, kto zajmie się nim, gdyby coś się
stało.
Doszliśmy właśnie do domu pod numerem 206, w którym spędziłem większą część życia. Jego
obecni mieszkańcy musieli być wciąż zajęci, gdyż od wewnątrz po firankach szybko przesuwały
się ich cienie. Kiedyś za tymi oknami i drzwiami żyła własnym życiem moja rodzina, teraz żyje
jakaś inna.
- Jaka to szkoda, że nie jesteście teraz moimi sąsiadami - westchnęła Dee Dee, wpatrując się we
front naszego starego domu. - Przez kilka ostatnich nocy nie zmrużyłam oka, bo raz po razie
podlatywałam do okna. Próbowałam zajrzeć do środka tamtego domu, jak wtedy, gdy byliśmy
dziećmi, ale bałam się ciemności. Kiedyś czułam się bezpiecznie, wiedząc, że ty jesteś tak blisko.
Nieraz wydawało mi się, że słyszę twój oddech przez sen.
Wiedziałem, co ma na myśli, bo rzeczywiście tak było.
- Wiesz co? - zacząłem, kiedy weszliśmy już na werandę pod numerem 204, czekając, aż Skaut
wciągnie swój rower po schodkach. Przydałby mi się pomocnik w lecznicy, do takich
lżejszych prac, jak czyszczenie klatek, karmienie zwierząt czy wyprowadzanie ich na spacer.
Może Martin chciałby się tym zająć? Na przykład trzy razy w tygodniu, po lekcjach? Nie
zarobiłby dużo, ale wystarczyłoby mu na komiksy.
Dee Dee od razu przychyliła się do tego pomysłu i zawołała syna.
- Słuchaj, Sam potrzebuje kogoś do pomocy w lecznicy, przy chorych zwierzętach. Chciałbyś to
robić?
Skaut jednym ruchem prawej nogi odgiął nóżkę roweru, oparł go na niej i obrócił ku mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]