[ Pobierz całość w formacie PDF ]
własną twarz.
Włosy, zwykle krótko ostrzyżone, teraz pokrywały moją głowę szczotkowatą, ciemną i zmierzwioną strzechą. Twarz,
o szerokim czole i wystających kościach policzkowych, stała się ciemna od oparzenia, z wyjątkiem dziwnej; jasnej
pręgi dookoła oczu. Miałem krótkie brwi i opalone rzęsy. Oczy wciąż brązowe, ale ciemniejsze, o jakimś innym
spojrzeniu. Już nie były spokojne, ufne i otwarte, wydawały się twarde i niespokojne.
Właściwie nie zmartwiłem się tym. Trudno było mnie rozpoznać.
Wydawało mi się, że nawet zmieniły mi się rysy twarzy. Była to twarz kogoś, Ido wiele przeżył, kto przetrwał i
przetrwa. I jeszcze - oczy - czy tylko ta bladość, która je otaczała? - dostrzegłem w nich niepewność, coś bliskiego
przerażeniu. Ruchliwe i pełne usta zdradzały słabość. Nagle poczułem, że pocą mi się dłonie. Wytarłem je o
spodnie, obróciłem się i ruszyłem w stronę pałacu.
Trzymałem się cienia drzew alei parkowej, spoglądając na nieskończone, migocące piękno wysokich zwieńczonych
kopułami budynków. Przyglądałem się możnym panom w naziemnych pojazdach i helikopterach, dostojnym,
bezczynnym, swobodnym i otoczonych przepychem. Spacerowali w ogrodach z tryskającymi fontannami,
mężczyzni i kobiety, wysocy, szczupli, pełni wdzięku i bezużyteczni. Kłaniali się, rozmawiali leniwie, śmiali i nic nie
robili. Byli jak nierealnie piękny klejnot w marnym, zaśniedziałym pierścieniu. To wszystko było złe. Kto mógłby
winić ludzi, nic nie posiadających, jeśli pewnego dnia uderzą na pałac, rozwalą go i rozdepczą tak, że nie zostanie
kamień na kamieniu? Nie byłoby to takie trudne.
I wtedy zauważyłem straże. Dyskretnie czujni, tak mało rzucali się w oczy, że dopiero gdy zacząłem ich liczyć,
zdałem sobie sprawę, jak wielu ich jest. I dostrzegłem zamaskowane pyski ogromnych dział, wystające
gdzieniegdzie z krzewów i z murów pałacu.
Poruszyłem się niespokojnie.
Długie, niskie stopnie wznosiły się ku wielkim drzwiom pałacu. Setki stopni, połyskujących nieskazitelną bielą w
porannym słońcu. Prowadziły wzrok w górę, w górę, w górę aż do najwyższej władzy, do pałacu, który nigdy nie
wydawał się taki sam, do zródła wszelkich dobrodziejstw. Po obu stronach wysokich drzwi, okrągłe czarne oczy
zerkały na schody. Mogły w każdej chwili omieść je strumieniem płomieni.
Patrząc tak, wyobrażałem sobie, że idę po schodach, wspinam się do masywnych drzwi, obserwowany przez dwoje
czarnych, oczu.
Szedłem pewnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, wyprostowany, z podniesioną głową. Obserwowały
mnie inne oczy, ludzkie, ale równie śmiertelnie niebezpieczne. Zignorowałem je. Straże ruszyły w moją stronę.
Utworzyli półokrąg, zostawiając mi tylko jedną drogę, w gorę do drzwi pałacu. Było cicho iw tej ciszy wchodziłem, a
za mną szli ludzie i dziwili się. Zbliżyłem się do drzwi. Otworzyły się przede mną. Pałac otworzył swą gigantyczną
paszczę, ciemną i przepastną.
Nagle jeden ze strażników skoczył do przodu z wyciągniętą bronią.
- Czego chcesz? - zapytał. - Po co tu przyszedłeś?
- Kryształ - powiedziałem, patrząc na niego lodowatym wzrokiem.
W jego oczach pojawiło się przerażenie. Odsunął się. Ruszyłem dalej, ale w drzwiach ktoś stał blokując przejście.
Sabatini, uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę, otwartą dłoń...
Znowu poruszyłem się niespokojnie. Czy ktoś mnie obserwuje? Nikogo nie tyło w pobliżu, ale to uczucie nie
31
ustawało. Wzruszyłem ramionami, nie Pomogło. Czułem ciągle jakiś nieprzyjemny dotyk między łopatkami.
Przemknąłem się ostrożnie między drzewami, omijając pałac. Uszedłem spory kawałek, zanim przestałem się
oglądać za siebie.
Znalazłem się znowu wśród ruder. Nie mogłem się z nich wydostać. Szedłem powoli, zatrzymując się w uliczkach,
żeby przyjrzeć się przechodniom. Nikt nie wahał się, nie przystawał przed wystawą, ani żeby zawiązać buty. Nikt nie
był ubrany na czarno.
Potem stanąłem przed ponurym sklepem spożywczym i obserwowałem obrazy odbite w szybie wystawowej.
Spoglądałem na inny świat, gdzie płascy ludzie pojawiali się, przesuwali i znikali i znowu zapełniał się płaską
rzeczywistością, i w tym świecie, w powietrzu rozległ się skowyt...
Nie w płaskim świecie, ale w moim. Zanim zdążyłem się odwrócić, płaski świat rozbłysnął przerazliwie. W chwilę
potem coś uderzyło mnie mocno w plecy i płaski świat rozpadł się przed moimi oczami. W ostatniej chwili złapałem
równowagę. Omal nie runąłem do sklepu, razem z okruchami szkła z rozbitej szyby.
Zakręciłem się w miejscu. W oddali, nad dachami domów, płomienie i dymy buchnęły w niebo. Dookoła mnie
rozpłaszczeni przechodnie powoli podnosili się, unosili głowy i wlepiali wzrok w obłok przypominający grzyba.
Zaczęli biec w jego stronę. Ja też biegłem. Biegliśmy i nie wiedzieliśmy dlaczego. Czuliśmy tylko, że gdzieś coś się
stało, coś takiego, co dotyczyło nas wszystkich.
Nie dotarliśmy do dymu, płomieni i obłoku. Zanim się tam zbliżyliśmy, z nieba spadły helikoptery. Wysypali się z nich
umundurowani i uzbrojeni najemnicy. Stanęli w szeregu w poprzek ulicy, tamując falę ludzi. Za nimi, te budynki,
które nie rozpadły się, ginęły w płomieniach. W mieście powstała ogromna dziura, jakby wyrwana gigantyczną,
płomienną dłonią, sięgającą z nieba.
Do trzasku ognia i huku walących się domów dołączyła nowa nuta: jękliwy, głos ludzki połączonych krzyków bólu,
wołania o pomoc i płaczu dzieci. Przez kordon przechodzili ci, którzy ocaleli, ociekający krwią, okaleczeni, prawie
nieprzytomni. Niektórzy padali na ulicę. Innych osoby z tłumu odprowadzały gdzieś dalej.
Stojący bezradnie tłum westchnął żałośnie. Stało się.
Helikoptery krążyły nad nami. Mówiono z nich do nas:
Nie bójcie się, to nie jest atak. Wybuch spowodowała tylko wadliwa rakieta. W imieniu Imperatora rozkazujemy
rozejść się! To była zaledwie wadliwa rakieta. Idzcie do domu albo do pracy. Nie blokujcie ulic. Imperator strzeże
was. Rozkazuje wam wracać do domu albo do pracy. W imieniu Imperatora, rozejść się!..."
Tylko. Zaledwie". Płomienie huczały, ranni krzyczeli i jęczeli, dzieci płakały-Nieruchomy, zwarty tłum stał, patrząc
na to wszystko. To był ich dramat, musieli rozegrać go do końca.
Ale dziś wieczorem", pomyślałem, katedry będą miały mnóstwo roboty"-
Powoli wycofałem się z tłumu, spoglądając na każdą mijaną osobę-Popełniłem dużą nieostrożność, mogli mnie
złapać. Ale w tłumie nie było Agentów, a wszyscy najemnicy w pomarańczowo-niebieskich mundurach stali po
drugiej stronie. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po raz pierwszy ludzie nie rozstępowali się przede mną.
Musiałem nadłożyć drogi, żeby obejść spustoszony fragment miasta. Wreszcie trafiłem na przedmieścia. Domów [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl freetocraft.keep.pl
własną twarz.
Włosy, zwykle krótko ostrzyżone, teraz pokrywały moją głowę szczotkowatą, ciemną i zmierzwioną strzechą. Twarz,
o szerokim czole i wystających kościach policzkowych, stała się ciemna od oparzenia, z wyjątkiem dziwnej; jasnej
pręgi dookoła oczu. Miałem krótkie brwi i opalone rzęsy. Oczy wciąż brązowe, ale ciemniejsze, o jakimś innym
spojrzeniu. Już nie były spokojne, ufne i otwarte, wydawały się twarde i niespokojne.
Właściwie nie zmartwiłem się tym. Trudno było mnie rozpoznać.
Wydawało mi się, że nawet zmieniły mi się rysy twarzy. Była to twarz kogoś, Ido wiele przeżył, kto przetrwał i
przetrwa. I jeszcze - oczy - czy tylko ta bladość, która je otaczała? - dostrzegłem w nich niepewność, coś bliskiego
przerażeniu. Ruchliwe i pełne usta zdradzały słabość. Nagle poczułem, że pocą mi się dłonie. Wytarłem je o
spodnie, obróciłem się i ruszyłem w stronę pałacu.
Trzymałem się cienia drzew alei parkowej, spoglądając na nieskończone, migocące piękno wysokich zwieńczonych
kopułami budynków. Przyglądałem się możnym panom w naziemnych pojazdach i helikopterach, dostojnym,
bezczynnym, swobodnym i otoczonych przepychem. Spacerowali w ogrodach z tryskającymi fontannami,
mężczyzni i kobiety, wysocy, szczupli, pełni wdzięku i bezużyteczni. Kłaniali się, rozmawiali leniwie, śmiali i nic nie
robili. Byli jak nierealnie piękny klejnot w marnym, zaśniedziałym pierścieniu. To wszystko było złe. Kto mógłby
winić ludzi, nic nie posiadających, jeśli pewnego dnia uderzą na pałac, rozwalą go i rozdepczą tak, że nie zostanie
kamień na kamieniu? Nie byłoby to takie trudne.
I wtedy zauważyłem straże. Dyskretnie czujni, tak mało rzucali się w oczy, że dopiero gdy zacząłem ich liczyć,
zdałem sobie sprawę, jak wielu ich jest. I dostrzegłem zamaskowane pyski ogromnych dział, wystające
gdzieniegdzie z krzewów i z murów pałacu.
Poruszyłem się niespokojnie.
Długie, niskie stopnie wznosiły się ku wielkim drzwiom pałacu. Setki stopni, połyskujących nieskazitelną bielą w
porannym słońcu. Prowadziły wzrok w górę, w górę, w górę aż do najwyższej władzy, do pałacu, który nigdy nie
wydawał się taki sam, do zródła wszelkich dobrodziejstw. Po obu stronach wysokich drzwi, okrągłe czarne oczy
zerkały na schody. Mogły w każdej chwili omieść je strumieniem płomieni.
Patrząc tak, wyobrażałem sobie, że idę po schodach, wspinam się do masywnych drzwi, obserwowany przez dwoje
czarnych, oczu.
Szedłem pewnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, wyprostowany, z podniesioną głową. Obserwowały
mnie inne oczy, ludzkie, ale równie śmiertelnie niebezpieczne. Zignorowałem je. Straże ruszyły w moją stronę.
Utworzyli półokrąg, zostawiając mi tylko jedną drogę, w gorę do drzwi pałacu. Było cicho iw tej ciszy wchodziłem, a
za mną szli ludzie i dziwili się. Zbliżyłem się do drzwi. Otworzyły się przede mną. Pałac otworzył swą gigantyczną
paszczę, ciemną i przepastną.
Nagle jeden ze strażników skoczył do przodu z wyciągniętą bronią.
- Czego chcesz? - zapytał. - Po co tu przyszedłeś?
- Kryształ - powiedziałem, patrząc na niego lodowatym wzrokiem.
W jego oczach pojawiło się przerażenie. Odsunął się. Ruszyłem dalej, ale w drzwiach ktoś stał blokując przejście.
Sabatini, uśmiechał się. Wyciągnął do mnie rękę, otwartą dłoń...
Znowu poruszyłem się niespokojnie. Czy ktoś mnie obserwuje? Nikogo nie tyło w pobliżu, ale to uczucie nie
31
ustawało. Wzruszyłem ramionami, nie Pomogło. Czułem ciągle jakiś nieprzyjemny dotyk między łopatkami.
Przemknąłem się ostrożnie między drzewami, omijając pałac. Uszedłem spory kawałek, zanim przestałem się
oglądać za siebie.
Znalazłem się znowu wśród ruder. Nie mogłem się z nich wydostać. Szedłem powoli, zatrzymując się w uliczkach,
żeby przyjrzeć się przechodniom. Nikt nie wahał się, nie przystawał przed wystawą, ani żeby zawiązać buty. Nikt nie
był ubrany na czarno.
Potem stanąłem przed ponurym sklepem spożywczym i obserwowałem obrazy odbite w szybie wystawowej.
Spoglądałem na inny świat, gdzie płascy ludzie pojawiali się, przesuwali i znikali i znowu zapełniał się płaską
rzeczywistością, i w tym świecie, w powietrzu rozległ się skowyt...
Nie w płaskim świecie, ale w moim. Zanim zdążyłem się odwrócić, płaski świat rozbłysnął przerazliwie. W chwilę
potem coś uderzyło mnie mocno w plecy i płaski świat rozpadł się przed moimi oczami. W ostatniej chwili złapałem
równowagę. Omal nie runąłem do sklepu, razem z okruchami szkła z rozbitej szyby.
Zakręciłem się w miejscu. W oddali, nad dachami domów, płomienie i dymy buchnęły w niebo. Dookoła mnie
rozpłaszczeni przechodnie powoli podnosili się, unosili głowy i wlepiali wzrok w obłok przypominający grzyba.
Zaczęli biec w jego stronę. Ja też biegłem. Biegliśmy i nie wiedzieliśmy dlaczego. Czuliśmy tylko, że gdzieś coś się
stało, coś takiego, co dotyczyło nas wszystkich.
Nie dotarliśmy do dymu, płomieni i obłoku. Zanim się tam zbliżyliśmy, z nieba spadły helikoptery. Wysypali się z nich
umundurowani i uzbrojeni najemnicy. Stanęli w szeregu w poprzek ulicy, tamując falę ludzi. Za nimi, te budynki,
które nie rozpadły się, ginęły w płomieniach. W mieście powstała ogromna dziura, jakby wyrwana gigantyczną,
płomienną dłonią, sięgającą z nieba.
Do trzasku ognia i huku walących się domów dołączyła nowa nuta: jękliwy, głos ludzki połączonych krzyków bólu,
wołania o pomoc i płaczu dzieci. Przez kordon przechodzili ci, którzy ocaleli, ociekający krwią, okaleczeni, prawie
nieprzytomni. Niektórzy padali na ulicę. Innych osoby z tłumu odprowadzały gdzieś dalej.
Stojący bezradnie tłum westchnął żałośnie. Stało się.
Helikoptery krążyły nad nami. Mówiono z nich do nas:
Nie bójcie się, to nie jest atak. Wybuch spowodowała tylko wadliwa rakieta. W imieniu Imperatora rozkazujemy
rozejść się! To była zaledwie wadliwa rakieta. Idzcie do domu albo do pracy. Nie blokujcie ulic. Imperator strzeże
was. Rozkazuje wam wracać do domu albo do pracy. W imieniu Imperatora, rozejść się!..."
Tylko. Zaledwie". Płomienie huczały, ranni krzyczeli i jęczeli, dzieci płakały-Nieruchomy, zwarty tłum stał, patrząc
na to wszystko. To był ich dramat, musieli rozegrać go do końca.
Ale dziś wieczorem", pomyślałem, katedry będą miały mnóstwo roboty"-
Powoli wycofałem się z tłumu, spoglądając na każdą mijaną osobę-Popełniłem dużą nieostrożność, mogli mnie
złapać. Ale w tłumie nie było Agentów, a wszyscy najemnicy w pomarańczowo-niebieskich mundurach stali po
drugiej stronie. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Po raz pierwszy ludzie nie rozstępowali się przede mną.
Musiałem nadłożyć drogi, żeby obejść spustoszony fragment miasta. Wreszcie trafiłem na przedmieścia. Domów [ Pobierz całość w formacie PDF ]