[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Jasne!  zgodzili się Brodzcy.
 A wy?  spytał Stolarków, którzy siedzieli ze spuszczonymi głowami,
intensywnie nad czymś myśląc.
 Bo tato...  zaczął Franek.  N00, nie wiem. Trzeba bydło oporządzić, a i
siano jeszcze nie zwiezione. Ludzie patrzą...
 Poszliby my, jeszcze jak!  rozmarzył się Józek, wspominając dawne dobre
czasy.
Witek zagryzł wargi.
 A jakbyśmy pojutrze razem z wami to siano przytaskali z łąk?
Frankowi rozbłysy oczy, ale za moment przygasły.
 Będziesz robił na cudzym?
 A cóż w tym dziwnego?  spytał Andrzej. Stolarkowie mieli niepewne miny.
Witek wybuchnął śmiechem.
 Nie rozumieją! Im się dotąd nie zdarzyło nie tylko pomóc komuś, ale nawet
zrobić własną robotę! Kiedy była Hanka...
Józek zerwał się z ławki. Był zły jak chrzan. To prawda, co powiedział Witek,
ale po co o tym mówić
106
głośno? I to przy obcych? Bo goście z miasta zawsze tu będą obcymi.
 Aaski nie trzeba! Franek stanął obok brata.
 Chcieliśmy dobrze, ale możemy to mieć w nosie! A co do siana, to je sobie
zwieziemy, jak przyjdzie jego
pora! I nie zważając na protesty Jacka i Andrzeja uciekli,
jakby ich kto gonił.
 Głupio wyszło  sumitował się Witek.  Wcale nie chciałem...
 No, ale się powiedziało.  Jacek nie pocieszał przyjaciela. Nie potrafił. %7łal
mu było Stolarków, którzy przecież chcieli jak najlepiej.
 Może pójść do nich? Do chałupy?  spytał Andrzej.
Witek pokręcił głową.
 To się na nic nie zda. Są zawzięci. Jak ich siostra, Hanka. Znam ich dobrze
nie od dziś. No cóż, moja wina. Ale  zastanowił się na moment  według mnie, to
jutro będą w leśniczówce!
 Ale my też?  zaniepokoił się Andrzej. Wyprawa daleko w góry bardzo mu
odpowiadała. I sam cel także.
 My też  postanowił Witek.  To zbyt poważna
sprawa.
Wrócili do kuchni. Babka kroiła placek. Chwycili jej spod ręki olbrzymie kawałki
i uciekli do izby.
Trzeba było omówić jutrzejszą wyprawę. Za dwa dni wracał doktor.
107
Ranek wstał rzezki i słoneczny. Turnia rysowała się wyraziście na tle pogodnego
nieba, a Bukowa Kopa, którą zwykle skrywał cień, dziś była widoczna jak na dłoni.
 Cudownie!  wysapał Jacek robiąc kilka przysiadów koło studni.
Witek z założonymi do tyłu rękami stał zapatrzony w daleki las.
 Wymarzony dzień na taką wyprawę!  cieszył się Andrzej pakując chlebak.  No
nie?
 Chyba nie  powiedział niepewnie Witek.
 Zwariowałeś?  Dwie pary oczu otworzyły się szeroko ze zdumienia.
 Mówię wam. Pogoda się zepsuje.
 Dobryś  roześmiał się Jacek.  Najstarszy góral powiada, że będzie lało! A
może cię strzyka w kolanie?
Witek nie odpowiedział. Takie  bliskie" góry jak dziś nie wróżą nic dobrego. Na
Sinej Turni widać każdy żlebik. Jak przez szkło powiększające. Na pewno pogoda
się zmieni, ale być może dopiero jutro. Zresztą i tak ktoś musi pójść do
leśniczówki. Dziś chłopiec już nie był tak bardzo pewien, czy zrobią to
Stolarkowie. Może im się odechciało? Albo wymyślili coś innego. Kto to wie! Ci
piekielnicy zdolni są do wszystkiego. Franek i Józek, jak powiada babka, to dwa
ogony diabła!
Spakowali się szybko i sprawnie. Jedno tylko wymusił Witek na obu braciach, że
oprócz cienkich wiatrówek włożyli do chlebaków grube swetry.
108
 Zwariowałeś  mamrotał Andrzej wciskając pulower.  Szkoda na to miejsca! W
taki upał?
Ale Witek był nieugięty.
 Nie wezmiesz, nie pójdziemy.
Andrzej mruczał coś pod nosem, ale głośno nie powiedział ani słowa.
Wyszli odprowadzani przez gazdzinę, która lamentowała jękliwie, jakby wybierali
się co najmniej na księżyc.
 Ino mi tam chłopaków nie pogub! Witek wzruszał ramionami.
 Cóz tak jojcycie, matulu, kieby jo był ceprem!  ? zagwarzył nagle po góralsku.
Wosiakowa roześmiała się. Bo istotnie. Z czego tu robić problem. Na Mokre
Wzgórze latały wszystkie wiejskie dzieci. I maliny tam większe, poziomki czy
grzyby. Gdyby wiedziała, że chłopcy idą dalej!
Ale o tym nie wiedział nikt z dorosłych. Nie powinien wiedzieć. Trudno
przewidzieć, jak zachowałby się Strycula, gdyby do niego doszły jakieś plotki.
Sprawą Libuszy musi się zająć od początku jedna osoba. I to dziewczynce
najżyczliwsza. A tą osobą był leśniczy Mateusz,  wilkołakiem" zwany, bo też jak
wilkołak czyhał i nagle pojawiał się tam, gdzie kłusownicy stawiali wnyki i
sidła.
Chłopcy szli pod górę szybkim, długim krokiem. Las okrywał ich niczym namiot.
Tylko gruchanie dzikich gołębi od czasu do czasu przerywało ciszę. Tuż za Ja-
109
worowym Stokiem zabulgotał potok rzucając w dół białozieloną pianę. Brzmiało to
tak, jakby szum świerków zbiegał z wysokich gór.
Potem był znów las, ale inny, mieszany i trzeba było bacznie spoglądać pod stopy,
by nie zahaczyć nogą o któryś z wystających korzeni. Zcieżynę suchą i twardą
pokrywała jeszcze cienka warstewka śliskich, rudobrą-zowych, zeszłorocznych
igieł.
Zwolnili.
 Posiedzimy chwilę?  zapytał Jacek, z trudem chwytając oddech.
Witek przecząco pokręcił głową, ale zwolnił kroku. Nisko pochyleni wspinali się
zakosami Bukowej Kopy. W górze ospały wiatr czochrał pęki zielonych szyszek.
Tak doszli na Mokre Wzgórze.
Dolina tworzyła się nagle i słońce uderzyło w oczy milionem kłujących iskierek.
Wdychali czyste, rzezkie powietrze.
 %7łyjecie?  roześmiał się Witek.
 Też coś!  wzruszył ramionami Jacek, ale ukradkiem otarł zroszone potem czoło.
Libusza krzątała się koło zagrody, wypuszczając stadko tłoczących się owiec.
 Tak pózno?  zdziwił się Andrzej.
 Co: pózno?
 Już od świtu powinny się paść!  stwierdził ze znawstwem.
Witek rozzłościł się.
HO
 Ale z ciebie gazda jak z kozy królowa!  Wskazał dłonią na łąkę.  Co widzisz?
Jacek nie zrozumiał.
 No... łąka, rumianki... tego...
 Sucha czy mokra?  Witek naprowadzał go na właściwy trop.
 Sucha... chyba! Rosy już nie ma.
 I dlatego dopiero teraz je wypuszcza. Owiec nie wolno paść w czasie rosy. Ani
po deszczu. Jasne?
 To co żrą?  zainteresował się Andrzej.
 Paszę treściwą. Owies, śrutę i takie tam inne rzeczy. Libuszaaaa!  rozdarł
się nagle na całe gardło.
Bziewczynka odwróciła głowę. Uśmiech rozjaśnił jej małą twarzyczkę. Pomachała im
ręką.
Z ulgą dopadli cienistego ganku i przycupnęli na schodach.
 Do mnie przyszliście? Mam zimną wodę z sokiem.
Dać?
Kiwnęli tylko głowami.
 Powiemy jej coś?  zaszeptał Andrzej, gdy Libusza zniknęła w przepaścistej
kuchni.
 Nie! Ani słowa!  Witek położył ostrzegawczo palec na ustach.
Pili chciwie, aż im napój kapał po brodzie.
 Dobre!
Dziewczynka wskazała na stado.
 Powinnam je pogonić na halę. Chociaż...  Spojrzała w niebo.
?
 Ty też nie wierzysz, że słońce będzie do wieczora?  zdziwił się Jacek.
Libusza zmarszczyła nos.
 Będzie deszcz. Albo burza.
 No, na nas już czas  powiedział Witek wstając.
 Idziecie już? Dokąd?  w oczach Libuszy było całe morze smutku.  Myślałam...
Andrzej niezdecydowanie szurał sandałem po podeście schodów. Nie chciało mu się
wstawać. Wolałby zostać tu luh leżeć na hali i patrzeć na pasące się owce. Ale
zdawał sobie sprawę, że muszą iść. I to zaraz. Sekundy uciekały w minuty. Minuty
w godziny. Kto wie, nad czym radzą w tej chwili Strycula ze sklepikarzem?
 Idziemy do leśniczówki  powiedział Witek. Dziewczynka zdziwiła się. Nikt ze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • freetocraft.keep.pl